niedziela, 22 kwietnia 2012

Ja nie chcę! Pomóżcie.....

Moje dziecko chce obciąć włosy.... Mój Synek.... Ten młodszy. Teoretycznie nie ma w tym nic dziwnego i nawet należałoby się cieszyć, że taki już męski, prawie dorosły, decyzje o wyglądzie sam podejmuje, znudziły mu się jedne, czas na zmiany..... Tylko jakoś tak - mamuśka nie bardzo umie się z tym pogodzić. Nie umiem? Nie chcę? Serce mi się kraje na myśl samą....A wszystko zaczęło się dwa lata temu. A może nawet i wcześniej.
Jak się Bliźniak Pan urodził, to łysy był. Jego siostrzyczka, Róża, czarna cyganeczka ze szczotką na głowie, a on bledziutki, łysiutki, ślepka ino niebieskie wielkie, twarzyczka jak słoneczko okrągła. Róża zarastała, włoski jej do oczu wchodziły, Bliźniakowi dopiero szczecinka rosła. Ona warkocze, on pierwsze podcinanie. Przeze mnie. Maszynką. Po samej skórze. Nie dlatego, żeby się wzmocniły, bo w to nie wierzę, ale dla spokoju większego i trochę z przyzwyczajenia. Potem Bliźniak doszedł do wniosku, że uszy jakieś takie nie pod odpowiednim kątem są, trochę odstają, za szerokie, za duże, fryzura na pazia była najodpowiedniejszą. Ok. Chce, niech będzie. Przy buzi jak pełnia księżyca każde uszy odstają. Te najmniejsze też. Kości policzkowe powodują ich wygięcie.Ale chciał - miał. Jak mu do oczu wchodziły, do fryzjera latał. 
Róża wtedy włosy po pośladki miała. Piękne, gęste, ciężkie - ino czesać ich nie znosiła. Ileż to było darcia, ile krzyku, gdy za szczotkę łapałam i rozczesać próbowałam. Oj, działo się wtedy! Pamiętam, jak raz ze złością w czasie próby rozczesania wiecznie potarganej głowy mojej córki powiedziałam: Jak się nie uspokoisz, to nożyczki wezmę i jak nic, po samych uszach obetnę! Zobaczysz !
Po Komunii Pierwszej już była na szczęście, bo jak moje słowa usłyszała to mi się z rąk wyrwała i po wspomniane nożyce poleciała.
- Masz! Tnij! Obiecałaś!
I cóż było począć? Przecież żem rzekła, a słowa dotrzymywać nauczonam, więc w kucyka związałam, łzy otarłam, i jednym konkretnym cięciem nożycami krawcowej sprawę załatwiłam. Do dziś je mam. W kucyk związane w pudełku schowane. Leżą i przypominają.
Przez lata Bliźniak Pan kapucynka na głowie nosił, najstarszy w tym czasie gitarę kupił, grać zaczął, włos długi i zwiewny był mu potrzebny, zapuścił.  Przez dłuższy czas grzywkę jak Czasio na bok zaczesywał, gdy mu do oczu wpadała zarzucał nią na bok, czego nie znosiłam. A teraz włosy za ramiona ma. Gęste, ładne, nie po mamusi, bo ja pochwalić to się za bardzo nie mam czym. Mam, bo mam. Ale takie zwykłe i cienkie, kiedyś szare, teraz przefarbowane, bo i białe miejscami się zrobiły. 
Młodszy starszemu pozazdrościł, też do fryzjera przestał latać, zarastał. Ciężko było mi się wtedy do jego wyglądu przyzwyczaić, nie podobał mi się, na zmiany namawiałam, oczywiście przegrałam. Uparte te moje latorośle, swoje zdania mają i już! Nie przegadasz, do rozumu nie przemówisz, a może i lepiej tak? Bom przecież nie najmądrzejsza jest. 
 A teraz, gdy z lubością na niego spoglądam, loki jak u baranka podziwiam, dłońmi dotykam i nacieszyć się jego włosami nie mogę, on mi mówi, że do fryzjera idzie, obciąć się musi... Bo za długie, w kucyka wiązać nie chce, przy grze w piłkę przeszkadzają, oczy zasłaniają, zamiast się piłką zajmować to on włosy poprawiać musi. Twarz mu się zmieniła, wydłużyła, męskich rysów nabrała, wąs pod nosem kiełkuje, brew zarosła, a loki takie dziecinne, nie dla niego już.
Jak to nie dla niego ? Raz Róża prostownicę wzięła, wyprostowała bratu włosy, za łopatki miał. Mnie się nie podobało, ale on radość w oczach miał bo w końcu proste były przez chwilę, a o takich marzył od zawsze. A ja jego baranki uwielbiam! I już! A teraz znów na zmiany przygotować się muszę, bo przecież prawnie nie zabronię. Nawet jak do fryzjera nie zawiozę , to i tak sam poleci, bo fryzjerka w rodzinie jest, sprawę załatwi. A mnie ino rozpacz i łzy pozostają, na nowe przygotować się muszę..... A zmian nie chcę..... Gdzieś mi się te moje maleństwa za szybko dorosłe stają, swoje zdanie mają, mamusi już nie słuchają..... I bądź tu człowieku mądry.... I pogódź się z tym, żeś choć starsza wiekiem, korzenie zapuściłaś, do pewnych rzeczy się przyzwyczaiłaś - na nowe przygotować się musisz... A ja tak te jego loki uwielbiam! Mój cherubinek dorosnąć zamierza! Nieeee!

środa, 18 kwietnia 2012

Motyle

Jeszcze nie wiosennie, jeszcze zimno i nie tak, jakby się chciało. Jak nie pada, to wieje, jak nie zrywa kapeluszy z głów, to zalewa kołnierze i przywołuje dreszcze. Pogoda. Oprócz kobiet to chyba tylko jej nie daje się zrozumieć. Wszyscy już jesteśmy spragnieni słońca, słońca i jeszcze raz słońca! Jego ciepło na twarzy.... Hmm. Już nie pamiętam, jakie to uczucie. Obecnie pogoda męczy. Czy tylko mnie? 
Albo ciśnienie za niskie, albo ja za stara.... Heh. 
Wstęp pocieszający, prawda? Dalej może być już tylko gorzej. I niestety, tak właśnie będzie.
Jeszcze nie ma lata. Temperatura nie zachęca do jazdy na rowerze, a co tam dopiero mówić o motorach. O ścigaczach nawet nie wspominając. Ale o nich właśnie będzie. 
Trasa, przy której teraz mieszkam, kiedyś należała do jednej z głównych dróg w Polsce. Ruch na niej był taki, że jak ktoś chciał przejść przez ulicę, musiał czasami nawet i kilkanaście minut czekać. Gdy ciężarówki rozpoczynały swoje wieczorne kursy, aby się usłyszeć w domu, trzeba było okna zamykać. Latem ciężko. Czasami kieliszki i inne dziwadła poustawiane w segmencie za szybką drżały z powodu wibracji, które tworzyły się pod wpływem ciężaru przejeżdżających aut. Panowie się postarali, drogę szybkiego ruchu wybudowali i jest niby ok. Teoretycznie można teraz spokojnie i bezkolizyjnie do pracy dojechać, czasami tylko sąsiada spotkać, bo spać nie mógł i do sklepu z samego rańca po bułki poleciał.
Z powrotną drogą już jest gorzej. Rowery, dzieci, psy, koty i ścigacze. Nie wiadomo skąd, nie wiadomo jak, nagle przelatują tuż obok ledwie o lusterko nie zawadzając. Po jednym to może jeszcze by się człowiek i otrząsnął, ale tu ledwie siły pozbiera i oddech złapie, a już następny przelatuje i tylnym światłem się naśmiewa. I jeszcze. I jeszcze. Podziwiam matki, które o dzieci małe się nie boją i samopas na chodnik puszczają. Podziwiam? No, powiedzmy. Psów na wsi też ostatnio sporo ubyło. Jakieś tylko dziwne plamy się porobiły na asfalcie. Zresztą, mój kot też zmiany natężenia ruchu jeszcze nie zaakceptował, a już z życiem się pożegnał. Przykro. Podwórkowiec był. Wcześniej mu się na szos nie spieszyło, nie łaził, teraz, jak cisza - poszedł. I już nie wrócił. Smutno. Bardzo smutno. Ale nie tylko on do domu już nie wróci. Są także inni. Odważni? Nietykalni? Bezmyślni? Nie mnie oceniać. Ale ja też skutki ich bezmyślności ponoszę.
Skrzyżowanie niewielkie, ruch taki sam, a dwoje ich na jednej ścieżce się nie zmieściło. Czyjaś matka syna nie zobaczy, być może żona męża a dzieci ojca też. Spieszyło mu się. Bardzo. Myślał, że zdąży? Może. Ale nie dał rady. Wyskoczył nagle jak Filip z konopi, nie wiadomo jak, nie wiadomo skąd. Nie dał szansy sobie ani też Panu w niebieskim aucie. A wystarczyło zwolnić.
Żółty ścigacz na środku drogi na boku, czarny worek obok. Pan z niebieskiego samochodu zapłakany, roztrzęsiony, blady. Za głowę się trzyma, na boki nią kręci, nie wierzy. Przecież on już od lat samochodem jeździ, kilometrów przejechał tyle że hej! Nigdy żadnego mandatu, żadnego wykroczenia! Teraz też zgodnie z przepisami jechał, z głównej skręcał. Wcale tego motoru nie widział! Nie wie skąd, nie wie jak. Wierzę. Czasami też nie wiem skąd. I nie zawsze kolor dostrzegę. Czasami tylko czerwone światełko przez chwilę mignie, a człowiek zastanawia się czy przewidzenia ma czy też naprawdę coś obok niego przeleciało? 
 Czy ten starszy Pan pogodzi się kiedyś z tym, że o kilka sekund za wcześnie na złej drodze się znalazł? Czy będzie mu dane jeszcze kiedyś w spokoju za kierownicą usiąść i nie myśleć o tym, co stało się dziś? Czy nie przelęknie się nagle przelatującego motyla? 
 A czy ja, wsiadając jutro do auta, nie pomyślę o żółtym, kiedyś  pięknym motorze i jego właścicielu w worku na poboczu? Jasne, że pomyślę. Szkoda tylko, że Ci, co jeżdżą takim sprzętem, za małą wyobraźnię mają. Szkoda!

wtorek, 10 kwietnia 2012

Damska torebka

Czasami odnoszę wrażenie, że tak sobie smażę sama dla siebie, coby później mieć co czytać. Nawet jeśli ktoś tu zagląda to i tak milczy..... trochę smutno, no ale cóż. Tak widocznie być musi. Se pogadam sama ze sobą. Dzieci zajęte jak zawsze, więc cóż mi szkodzi. Im nie przeszkadzam, szczęśliwe są, a o to przecież w życiu chodzi. Prawda?
Odkryłam dziś zaskakującą prawdę. Bolesną niestety. W zwyczaju już mam, że na co dzień nie biegam ze ścierką od kurzu po całym domu, nie odnoszę jednego małego śmiecioszka wystającego spod stołu, chyba że już naprawdę sam się prosi, czasami dzieciaki zaganiam do pozbierania sterty ubrań z fotela, bo może bym sobie i na nim zasiadła ale na takiej górze to czubkiem głowy sufit obetrę i na co mnie to? Potem malować trzeba a jak wiadomo remont całkiem niedawno zakończony następny jeszcze chwilę poczekać musi. Zdarza się, że jak ścieżka w pokoju za wąska, to się wkurzam i rumor podnoszę, drąc się, że ja wam dam, ja wam pokażę, żebym nie miała w czym herbaty wypić, bo kubki w małym pokoju na wielkim biurku wystawione jak na ekspozycji, a w kuchni w szafkach echo się ino zostało. Patrzą się wtedy te moje pociechy na mnie jak na wariatkę, jedno za drugim do kuchni idzie, w dłoniach garnki dzierży, a czasami jeszcze kopę łyżeczek po drodze odnajdzie. I humor wraca. Dwa razy w tygodniu jak się na porządku skupię to wystarczy. Dzieci przecież już nie małe, jak chcą gości ugościć niech same rękawki zaciągną i za porządki się wezmą. No, ale przed świętami to już inna bajka jest. Nie ma że boli, każdy kąt  z miotłą porozmawiać przez chwilę musi, każdy pająk ( a jest ci ich u mnie pod dostatkiem) za okno trafić. Jak miotła pracuje to słychać, jak myszki w swych korytarzach przed nią uciekają. Głupie czy co? Przecież pod podłogą to już zamiatać nie będę. Chociaż pewnie by nie zaszkodziło czasami. Tak więc każda rzecz na swe miejsce wraca, żadna pajęczyna ze mną szans nie ma, a okna błyszczą, jakby je kto razem z ludwikiem do zmywarki wrzucił. I choć zazwyczaj przed samymi świętami padam na przysłowiową twarz, to radość we mnie jest, bo w domku, choć Baby Jagi, pachnąco, czyściutko, milutko że hej.  Trzy razy sprawdzam, czy czasem czegoś nie ominęło mi się po drodze, dzieciaki na paluszkach chodzą, co by się mamie pod rękaw nie podwinąć, na miejsce koniecznie odnoszą, wystawki w pokoju bliźniaków nie ma, nawet książki równo grzbietami stoją jakby też obawy miały, że i im się w razie czego dostanie. Idealnie! I o to chodzi.
Poszłam ci ja dziś do pracy, jak zawsze, kluczy szukam. W torebce grzebię i grzebię i ....masz ci los. Się starzeję chyba, bom w swych porządkowych porządkach przedświątecznych najważniejszy bałagan nieuprzątnięty zostawiła. Gdyby to moja dzieciarnia odkryła....Oj, byłoby było. Oni w plecakach szkolnych kartki spod żelazka, a ja co ? Wstyd. I to jaki! Mamcia przykład daje, oj, daje!
Po pracy do domu, w domu torba do góry nogami. Heh. Sama zaskoczyłam się jej zawartością. I kiedy ja to wszystko w nią powrzucałam? Toż to nie realne przecież!

O ile obecność portfela, pomadki, kremu do rąk i do twarzy, okularów przeciwsłonecznych, które w Biedronce leżeć powinny ale jakimś trafem w torebce się znalazły, kilku zapalniczek, bom palacz i gum do żucia i perfum, dezodorantu w sztyfcie i kosmetyczki, z której jakaś czarna kredka wystaje (nie wiem na co, bo maluję się ino od święta, ale nigdy w święta), chusteczek higienicznych i kilku proszków przeciwbólowych zrozumieć potrafię, tak nie bardzo wiem, na co mi cztery klucze płaskie, śrubokręt, probówka, wiertła, syrop po terminie ( czyżbym zażywała go kiedyś?), nakrętki od butelek, te plastikowe, baterie zużyte, które już dawno do odpowiedniego pojemnika w pracy trafić powinny, drobne, które z portfela jakimś cudem się wydostały.....
Dobrze, że wiertarkę wcześniej wyjęłam, bo jednak trochę ważyła i za ciężko mi się z nią chodziło. Chyba powinnam pomyśleć o zmianie kalibru swojej torby osobistej. Może wtedy ramiona miałabym proste, a tak to mi jedno ucieka. Tak jakby trochę niżej było, a ja udaję, nie wiem, czemu tak się dzieje... Torebka kobiety...... Kobiety? Hmm:)


poniedziałek, 9 kwietnia 2012

Odwiedził...?

- Czy jest na tym cmentarzu druga osoba taka jak ja, by trzy bliskie jej osoby odwiedzała tutaj? Dlaczego los mnie tak ciężko doświadczył? Ileż jeszcze będę musiała udźwignąć, ile cierpień stoi jeszcze na mej drodze? 
Dwóch synów i mąż. Czy istnieją słowa pocieszenia? Nie. Ja ich nie znam. O ile łatwiej jest odejść, a jak ciężko pozostać tym, którzy nadal żyją i cierpią i zadają pytania bez odpowiedzi....
Pierwsze święta bez Dziadka. Pierwsze święto z pustym krzesłem przy stole. Z krzesłem, na którym nikt nie siada. Wszyscy mamy wrażenie, że ono nie jest dla nas. Że choć puste, nadal zajęte. Przyszedł do Babci sąsiad. Zwykły, prosty chłop, który czasami Dziadkowi przy koszeniu, przy ulach czy też przy drzewie pomagał, który czasem flaszeczkę przynosił, bo sam pić nie chciał a z Dziadkiem to tak ino po jednym ale raźniej we dwóch. Na krześle obok usiadł, w to puste cięgle się wpatrywał, z Babcią rozmawiał. Jakoś rozmowa nie specjalnie się kleiła, bo i o czym tu z babą mówić, jak chłopa w domu nie ma? Nie ma i nie będzie? 
- To ja już se pójde, Stachowo - rzekł, czapkę w dłoniach mieląc na krzesło Dziadkowe spojrzał po raz wtóry, podszedł do niego, oparcie ucałował i wyszedł.
W zeszłym roku, gdy nic jeszcze tragedii, jaka spotkała naszą rodzinę nie zapowiadało, Dziadek obiecał swej córce, że na Wielkanocne święta ją odwiedzi, bo zimą w grudniu to dla niego i dla Matki ( Babci) za ciężko, za trudno, kości strzelają, bolą, nie słuchają. Zdrowie nie to, co kiedyś. Odwiedził. Ciocia z płaczem zadzwoniła. Kalendarz dziś jej w kuchni ze ściany spadł. Taki strażacki, jednostronicowy, a hałasu narobił jakby się mieszkanie waliło. A na kołku do ściany uczepiony był. 
I zaczęły się wspominki. Wiele razy zmarli moją rodzinę odwiedzali. Oj, wiele. Ile jest w tym prawdy? Nie wiem. Nie roztrząsam. Przyjmuję do wiadomości i bez większych rozmyślań żyję dalej. Dlaczego?  Nie wiem. Może nie do końca wierzę, ale mam świadomość, że na pewno coś w tym jest. Gdy zmarł pierwszy syn Babci, w imieniny Dziadka ktoś bardzo długo pukał do drzwi: puk! puk! puk! Wszyscy gromko: Proszę! - wołali, a drzwi nic. Zamknięte, nikt za klamkę nie ciągnie, do środka nie wchodzi. Podszedł drugi Syn do drzwi, otwarł na całą szerokość, nikogo nie zobaczył. Rozglądał się na prawo i na lewo, no nikogo i już! Ani kota, ani człowieka! A puk! puk! wszyscy słyszeli. Po pewnym czasie i Babcia i Dziadek do pukania się przyzwyczaili. Gdy ucichło, ciężko im było się z tym pogodzić. Nie powtarzało się często, ale jednak.... Gdy drugi Syn zmarł, w drzwi od pokoju pukał - tak twierdzili oboje. I Babcia, i Dziadek. Gdy Dziadek w szpitalu jeszcze był, i potem, gdy w trumnie leżał, Babcia prosiła go, by do niej nie przychodził i jej nie straszył. Bo inaczej we dwoje a inaczej samemu takie sygnały się odgaduje. Może to i nie jest strach taki typowy, ale zanim człowiek sobie uzmysłowi, o co chodzi, boi się przez chwilę. A babci denerwować się nie wolno. 
Gdy moja Mama na grób swego Wuja poszła, poprosić go o pomoc, bo z jego Matką rady sobie dać nie mogła, wszystkie drzewa nad grobem zaczęły szumieć i gałęziami na prawo i lewo machać, jakby jaki sygnał miały do przekazania. A dzień piękny i bezwietrzny był.  Uciekła moja rodzicielka znad grobu, całym zjawiskiem wystraszona. Gdy później z Matką zmarłego rozmawiała, ta jej powiedziała, że Syn był, znak jej dał, teraz już spokojna o niego być może. 
A ja? Dziesięć lat temu przeprowadziłam się do domu, w którym teraz mieszkam. Wcześniej w innym, mniejszym mieszkałam, który na ten moment pusty stoi, bo rodzina , jak to rodzina, dogadać się nie może i dom wszystkich czyli tak naprawdę nikogo stoi albo już i nie stoi. Dawno tam nie byłam, nie wiem. Ale ładnych kilka lat do tyłu przyśnił mi się Dziadek ze strony Ojca, jeden z właścicieli wspomnianego domku. Sen miałam niby spokojny, tylko Dziadek mi nakazywał jak najszybciej tam pojechać. Przez chwilę mi się ukazał, minę ponurą miał i prośbę, a może rozkaz? w oczach. Obudziłam się z postanowieniem, że koniecznie muszę tam pojechać. Nie bardzo miałam jak. Dzieci małe, mąż w pracy, cały dzień poddenerwowana chodziłam i z wrażeniem, że spieszyć się muszę. Wieczorem mi się udało. Rura od wody pękła i mieszkanie zalewała.....
A dzień po śmierci Dziadka? Teraz, w marcu? Trzy dni wolnego wzięłam, aby wszystkie potrzebne rzeczy pozałatwiać. Wstałam rano, do samochodu poszłam. Samochód w stodole - garażu, kluczyki w stacyjce, jak zawsze, ja za klamkę, drzwi zamknięte. O żesz! - zdziwiłam się, bo przecież u mnie zamek centralny popsuty, każde drzwi z osobna zamykam, wszystkie ciągle otwarte są, więc jak się zamknąć mogły? Nie wiem. Zapasowego kluczyka brak, na tego w środku spoglądałam bezradnie, bom sprytna ale chyba nie aż tak, by się do własnego samochodu włamać. Znajomych obdzwoniłam, druta wygięłam i jakoś otworzyłam. Będąc w mieście zapasowy kluczyk dorobiłam. Ciągle klucz w stacyjce zostawiam, nigdy więcej coś takiego mi się nie powtórzyło. Tylko ten jeden, jedyny raz. A wtedy, gdy do miasta jechałam, wypadek mijałam. Tak mi do głowy przyszło, że jakbym może piętnaście minut wcześniej tędy przejeżdzała, to właśnie ja bym na dachu leżała? Ale to tylko skojarzenia takie. I myśli. 

piątek, 6 kwietnia 2012

Kością go!

Pracuję w sklepie. Niby prywatnym, ale sieciowym. W niektórych obszarach naszej kochanej ojczyzny jest sklep na sklepie, w innych trochę mniej. W województwie, gdzie mieszkam, przybywa ich jak grzybów po deszczu. Pracuję tam już piaty rok. Sklep jak sklep, chociaż swój urok posiada. I swoich klientów. W dni przedświąteczne mamy pełne ręce roboty i wtedy nie ważne jest stanowisko, jakie się pełni , na czoło wysuwa się przede wszystkim jakość obsługi klienta. I nie ma znaczenia czy jest nas pięć czy też dziesięć na zmianie, zawsze znajdzie się coś, co należy zrobić natychmiast a najlepiej by było, gdyby zostało zrobione wczoraj. Tworzymy dość zgrany zespół pomimo zróżnicowania wieku, wiemy, która z nas jest mocniejsza na kasie, a która szybciej wyprowadzi towar z magazynu. Czasami wystarczy krótkie hasełko a praca wre aż się gotuje. 
Dni przed świętami mają swój jedyny i niepowtarzalny urok. My jesteśmy bardziej świąteczne, bardziej odświętne, a klienci bardziej zabiegani, strasznie rozkojarzeni i uroczy. Choć znają nasz sklep prawie tak jak i my, nagle okazuje się,że nie potrafią znaleźć majonezu, bo im się zapomniało, gdzie on do cholery jest wetknięty, a że za tym właśnie klientem majonez stoi i się uśmiecha do niego : weź mnie! weź mnie!  Jestem twój! - to mało ważne. Śmieszne i rozbrajające są takie sytuacje. I te ciągłe prośby o drobne. O grosz, o dwa, o dziesięć. A może poszukałby pan grosików? U mnie ci ich strasznie niewiele dziś jest!
Każdy klient jest indywidualny, każdy zachowuje się na swój sposób i do każdego należy podchodzić inaczej. Są klienci, do których się uśmiechamy, są tacy, których nie znosimy, ale też się uśmiechamy. Czasami dziwne są potrzeby ludzi, czasami bywają zaskakujące sytuacje. Zdarzało mi się rozmawiać na sklepie z klientkami,które wstąpiły do nas wracając od lekarza i chcąc nie chcąc słuchałam historii ich choroby, zaleceń lekarza i udzielałam zapewnień, że jak lekarz, to wie, co mówi i na pewno pomoże. 
A dziś wysłuchałam bardzo smutnej historii. Starszy pan, emeryt, sąsiad sklepu, przyszedł na niewielkie zakupy. Wykładałam mleko na nabiale, gdy mnie zaczepił. 
- Coś pani powiem. Muszę! 
- Dzień dobry panu - odparłam z uśmiechem. - Co się wydarzyło? - zapytałam z zainteresowaniem.
- Mówię pani, żyć się odechciewa. Taka mnie przykrość dziś spotkała z samego rana, że szkoda gadać.
- Nie może być aż tak źle!
- Ależ może, może. Niech mi pani wierzy. Szynkę i schab i karczek za ostatni grosz kupiłem, zamarynowałem, upiekłem, do ganku jak zawsze wyniosłem, żeby szybko ścięło, bo tak lubię.  Od trzydziestu lat, pani, tak robię! Od trzydziestu! I niech pani sobie wyobrazi, ganek stary, nie zamykany, tylko drzwi liche, ktoś mi to wszystko zabrał! No, ukradł normalnie! I nici ze świąt!
Staruszek miał łzy w oczach. Przykro mi się zrobiło.
Na sklepie ciągle znajomi sobie życzenia świąteczne składają. Wszystkiego najlepszego! Zdrowych! Radosnych! Przy kasach jak w ulu, ciągle słychać świąteczne pozdrowienia i życzenia. I kasjerki, moje koleżanki, zamiast : do widzenia wesołych świąt życzą.
A ja tej jednej osobie, znajomej mojemu sąsiadowi, bo obcy do niego nie poszedł, życzę, aby mu to mięsiwo kością w gardle stanęło! Za sąsiada!
 Bądźmy ludźmi. Tak po prostu. Uszanujmy i kochajmy bliźniego! 
Święta to takie piękne chwile przecież.

Wszystkim, którzy do mnie zabłądzili również życzę spokojnych, zdrowych i pogodnych Świąt Wielkiej Nocy. 
Bez kości, oczywiście! :)

niedziela, 1 kwietnia 2012

Ani szafa, ani facet....

No i stało się. Nie mogąc znieść bałaganu na półce mojej i córki, na wiecznym szukaniu i dopytywaniu  a może tu? a może tam? a może w zeszłym tygodniu ?postanowiłam zainwestować. Nie, nie. Nie w szafę.  Miejsca ci u mnie na nią nie uświadczysz, okna przecież nie zastawie bo i tak małe jest, słońce musi go długo szukać aby do środka zajrzeć. Ale znalazłam inne rozwiązanie. Grzebiąc w necie i w innej prasie dojrzałam promocję w jednym ze sklepów, gdzie można znaleźć wszystko więc meble też. Szafa też tam była. Fajna, wielka, w sam raz dla mnie. Taka, co by się w niej przed światem schować i ciszy zaznać. Chciałam w sklepie wypróbować, ale pan w niebieskim podkoszulku strasznie mi się przyglądał. Pewnie pod wrażeniem był i zakochać się chciał, więc sobie obciachu nie robiłam i tylko z zewnątrz ja pooglądałam. Z prawej , z lewej, od środka. Fajna była. I niedroga. Ale i tak bym jej do domu nie zmieściła, a do ogródka po ciuchy wychodzić to chyba nie przystoi. Więc zrezygnowana dalej odeszłam, mniejszych pudeł szukać. Spacerowałam sobie pomiędzy stolikami, komodami, fotelami i wreszcie ją dojrzałam. Stała tam i czekała na mnie. No normalnie jakby uśmiechnęła się na mój widok! Komoda.  Cztery półki, dwie szuflady. Co się nie zmieści córeczce dam. I tak sama ciągle bierze, więc co za różnica? Szepnęłam do niej : mojaś ty . I pobiegłam do kasy. A tam rozczarowanie. To jest ekspozycja, zamawiają na życzenie. No cóż. Góry nie przeskoczę, zamówiłam. Czekałam. Długo czekałam. Całe dwa dni czekałam. I w końcu zadzwonili! Jest! Przyjeżdżać i brać! Zapytałam tylko o wielkość, bo moja biedrona fajna jest ale nie z gumy i rozciągać się nie chce. Ale na szczęście okazało się że towar w paczce do samodzielnego składania w domu więc do bagażnika wejdzie. Z panem w niebieskiej koszulce, ale innym, nie tym, co mnie tak wzrokiem śledził i nic nie mówiąc spokoju nie dawał, wrzuciliśmy dwa pudła do tyłu i w drogę. Do domu. Składać.
Popijając kawę instrukcję przeglądałam. Nauczona doświadczeniem uważnie i do końca. Już na samym wstępie rozczarowania doznałam, bo do złożenia jednej komody potrzeba : śrubokręta prostego, krzyżaka, młotka i dwóch dobrze zbudowanych facetów . Rozejrzałam się dookoła. Ni cholery. Nawet pół sztuki faceta nie uświadczysz. I masz babo placek! 
Najstarszy na randce, wieczorem wróci. Pan Bliźniak z parasolką w piłkę poszedł grać, Róża z żadnej strony faceta nie przypomina. A komoda na podłodze leży w częściach cała i się patrzy. Na mnie się patrzy bo nikogo innego tu nie ma. Nie wierzy we mnie? Dwóch umięśnionych facetów potrzebuje dziewięćdziesięciu minut do złożenia komody od zera. Ile będzie potrzebne mnie?
Rozerwałam woreczki. Tysiące śrubek, śrubków i innych dziwactw na podłogę wypadło. Zgarnęłam w jedno miejsce i do studiowania instrukcji ponownie przysiadłam.
Nie powiem, miejscami było ciężko, nawet bardzo, pot z czoła musiałam ocierać niejednokrotnie, już nawet obawiałam się że i ręcznik wyżąć będę musiała ale jest! Stało się! Wynurzyła się. Patrzyła się na mnie taka piękna! Taka moja!
 I bez facetów. I w sto minut. Tylko ręcznik ucierpiał, bo mokry był. I okazuje się, że tam gdzie facet zalecany bez niego tez się można obejść :).

wtorek, 27 marca 2012

Czerwona sukienka...

Wraz ze zmianą pogody zmienia się nasze spojrzenie na świat, nasze twarze nabierają przyjemnego wyrazu, znikają marsowe miny i czapki. Kobiety, jedna po drugiej, biegną do fryzjera wymieniając się doświadczeniami z autopsji i wskazują te najlepsze, najfajniejsze, najbardziej modne i najtańsze. Każda z nas chce wyglądać jak ta wiosna. Kwitnąco. I właśnie taki kwiat dojrzałam dziś przypadkiem na ulicy. Młoda kobieta w idealnie ułożonej fryzurce, w czarnym, lekkim płaszczu , w butach na niebotycznych obcasach, w których ja nigdy chodzić nie będę, bo nie chcę w niebie chmurkom szyków mieszać i pogody   niechcący przestawiać, wychyliła się zza rogu. Spod płaszczyka wyglądał jej dół czerwonej sukienki. Gdy przechodziła tuż obok mnie, mogłam ocenić jej urodę. Była naprawdę śliczna. Wprost idealna. Wielkie, ładnie obrysowane niebieskie oczy, mały prosty nosek, delikatnie wystające kości policzkowe, usta nie za szerokie, pociągnięte pomadką w kolorze sukni, białe zęby ukazujące się w pół uśmiechu. Ideał. Wszystkie głowy spoglądały za nią, a nie tylko ja byłam płci żeńskiej. U niektórych wzbudzała zazdrość, u innych zawiść, jeszcze inne kobiety zazdrościły jej młodości, a takie jak ja uśmiechały się do niej ciesząc się, że jeszcze takie kwiaty po tym świecie chodzą. Była pewna siebie, ale nie zadziorna. Budziła szacunek i uśmiech. Nie umiem dokładnie opisać tego zjawiska, Ale cieszę się, że mogłam je obserwować. Była jak...jak wiosna. Wiosna w kolorze czerwonym. 
I ten czerwony kolor jej sukni, jej ust, przypomniał mi inną sytuację. Też kobietę w czerwieni, w butach na wysokim obcasie idealnie dopasowanych do sukienki. Króciutkiej, spod której ukazywały się zgrabne, długie nogi. 
Kiedyś pojechałam ze znajomymi do pobliskiego miasteczka, w którym można kulturalnie, w towarzystwie i przy delikatnie sączącej się muzyce spokojnie porozmawiać i napić się piwa, wypić drinka, kawę lub herbatę. Ponieważ ze wszystkimi wiadomościami byłam na bieżąco, przysłuchiwałam się rozmowie znajomych z koleżanką, która na chwilę przyjechała z zagranicy. Siedzi tam już od kilku lat, przyjeżdża raz na rok więc jest ją czym zasypywać i zaskakiwać. Od czasu do czasu kiwałam głową dla potwierdzenia wynurzeń innych znajomych, śmiałam się z tych samych żartów po raz enty i jednocześnie przyglądałam się innym, nieznanym mi towarzyszom kawiarnianych stolików. Przy tym zaraz obok nas siedziała grupka licealistów, ich wypowiedzi związane były głównie z zajęciami w szkole. Belfrzy nie mają łatwego życia. Czego to też ta młodzież nie wymyśli dla określenia ulubionych profesorów. Aż wstyd słuchać!  Przy następnym rodzinka. Matka, ojciec i dwie córki. Dziewczynki nudziły się w czasie, gdy rodzice omawiali coś szczegółowo. Ilość szczegółów muisiała być ogromna sądząc po gestykulacji rąk. No, chyba że to była rodzina z Włoch, ale nic na to nie wskazywało. A już na pewno nie kolor ich włosów. Wszystkie trzy kobietki były blondynkami. To raczej rzadkość w tamtych rejonach świata. W samym rogu, przy dwuosobowym stoliku, z zapaloną  świeczką zanurzoną w kielichu z płatkami róży , siedziała około trzydziestoletnia kobieta w czerwonej sukience. Ładna szatynka z okrągłą twarzyczką i dyskretnym makijażem. Z lakierem na paznokciach dobranym do koloru sukni. Lekko skrępowana, ciągle nieśmiało uśmiechająca się do swojego towarzysza. Kilkakrotnie spłonęła rumieńcem, ale jej oczy cały czas wpatrywały się w blondyna, który musiał być zdecydowanie bardziej rozmowny niż ona. Słuchała uważnie. Odniosłam wrażenie, że jest nim żywo zainteresowana. Powłóczyste spojrzenia, dyskretny uśmiech, białe zęby delikatnie zagryzające dolną wargę. Czyżby to była ich pierwsza randka? Siedział do mnie tyłem. Nie miałam możliwości ujrzenia jego twarzy . Kobiecie zależało na tym, by pokazać się z jak najlepszej strony. Ubiór, fryzura, makijaż. A on?
Stare, sprane dżinsy, upaprane czarne półbuty i bluza dresowa......
Rozpacz.
Panowie!
Ok, może nie zaraz garnitur i krawat, ale chociaż koszula i odrobina pasty do butów? Przecież taki wysiłek nie kosztuje za wiele. Podziwiam ta kobietę. Ja przy tym gościu nie usiedziałabym nawet minuty.... I nie wmówicie mi, że ich spotkanie było przypadkowe, co mogłoby tłumaczyć taki strój. Randka pełną gębą. Wstyd.

sobota, 24 marca 2012

Jak nie szafa, to może facet chociaż?

Wiecie jak to jest, gdy mieszka się w starym domku, spod którego wiatr wyrwał kurzą łapkę przypadkiem i chatynka się skurczyła przez to co nieco? Gdzie przez okienka mróz zimą do środka zagląda rzeźbiąc wzory niepowtarzalne na szybach , gdzie drzwi choć klucz mają to i tak się nie zamykają, a po strychu ciągle ktoś chodzi i to nie żadne duchy tylko myszy co najwyżej, a jak ptaszek na dachu przysiądzie to w ciszy absolutnej też go usłyszysz? I gdzie kąt prosty ma inny kąt niż w matematyce a sufit miejscami jest bardziej równy niż gdzie indziej?No to taka moja chatka jest. Tu nie jeden, ale i dziesięciu chłopa by się przydało, by to wyprostować, wyrównać, podnieść a najlepiej zburzyć i nowe postawić. Jest jak jest, a nawet nie ma bo jakby kasa była to i willa też. Moja prababcia zawsze mawiała : jak się nie ma co się lubi to się lubi co się ma! I tego się trzymając od lat z kątami, ścianami, sufitami walczę zawzięcie i nieugięcie, bawiąc się w murarza,stolarza, tynkarza, płytkarza (?) i tysiące innych bliżej mi nie znanych zawodów. Jak chłop nie miał, to se zrobił sam. I ja tak samo. Ledwie dwa lata temu remont trwający w nieskończoność skończyć mi się udało ( dobrze, że dzieci po rodzinie się porozjeżdżały na wakacje i mieszkać tutaj nie musiały)  a tu już od nowa czas zacząć. Wiem wiem, fachowca wziąć, kasę wybulić, zadowoloną udawać i pod jabłonką w ogródku paznokcie malować. Niestety, taki obrazek to nie dla mnie. Skąpi grosz ze mnie, za wiele go nie mam to i nie rozdaje na prawo i lewo. A że ciekawość świata we mnie duża jest a na zwiedzanie zakątków pięknych i urodziwych  z dzieciakami to mi dwie, nie jedna fortuna potrzebna, więc inaczej się realizuję. Tu płytki położę (jeszcze nie odpadły! aż dziw! ), tu szafkę wymodzę, tu papę, tu kilka gwoździków, tam kilka dziurek i jest jak jest dla mnie ok. A i robota, choć może swoje niewielkie wady i niedociągnięcia posiada radość w sercu budzi i samozadowolenie daje. A jak!
Szkoda tylko że w systemie budowniczym przedwojennym, zwanym przeze mnie systemem baby Jagi ciągle coś się dzieje, coś się psuje, coś odpada i nigdy powiedzieć nie można, że robota skończona. 
I ta zima, która już na szczęście sobie poszła inne kraje męczyć też mi na nosie zagrała. Niby krótka, śniegu mało, mrozu ciut więcej, a jednak. W pokoju syna kret sobie na ścianie korytarz zbudował. Nie naprawdę, ale tak właśnie kojarzyło mi się zgrubienie, które na wysokości półtora metra od ziemi na  caluśkiej długości ściany powstało. Czort jaki czy co? Przyciesie nie tak dawno znowu wymieniane, a tu jakby chałupka walić się chciała i stać w miarę prosto już się jej znudziło. Pierwszy odruch  - przerażenie. Tyle pracy tu włożyłam, tyle serca, a ona z kamienia i walić się będzie? Nie wie, że kochana i mojej rodzinie potrzebna? Pomimo tego że mała, skromna i stara, bo już dawno setkę zaliczyła? Ale moja! Do wczoraj wytrzymałam. Jak tylko słońce dłużej niż przez chwilę przez okienka do środka zaglądało rozwaliłam kretowisko i przyglądać się zaczęłam. Żadnego kreta. Ryjki żadnej też nie znalazłam. Ale przyczyna jest! Od tego mrozu to się desce, która pomiędzy balami  (jakoś to się inaczej fachowo nazywa, alem nie obrotna w tych zagadnieniach) dziurę zatykała, wypaczyć zachciało.

Całym swoim jestestwem deseczka ta szacowna na domek mój malutki się wypięła i ścianę rozwaliła. Gwoździki jakieś słabiutkie pradziadek powbijał, bo im tylko łebki zostały. No, latek trochę minęło, ale jak gwóźdź to gwóźdź i robotę swoją do końca powinien wykonywać. Wzorując się na pracy przodków gwoździe wielkie wyjęłam, kilka wbiłam, deska na miejsce wróciła a ja za robotę się wzięłam. Bom ci ja malarz murowany, maluję okna, maluję ściany..... Guzik prawda. Nie maluję, bo szpachla i cała reszta, com w te dziurska powtykała schnie schnie i schnie i wyschnąć nie chce. Dziecko gościnnie na podłodze w drugim pokoju śpi, a ten jego malutki jawnie się ze mnie nabija i z robotą pogonić nie da. A jutro niedziela. Z pędzelkiem w dłoni, z muzą dookoła popołudnie jutrzejsze spędzę, dziecku pokój szykując i myśląc: dlaczego, do cholery jasnej , w tym domu ni faceta, ni szafy nie uświadczysz? 

piątek, 23 marca 2012

Ja chcę szafę!

Mam dorastającą córeczkę. Mądrą, piękną , wrażliwą, kochaną, moją. Dużo matek w moim wieku ma dorastające córki. Bezsprzecznie. Czasami tylko, Kobiety, zastanawiam się, jak Wy sobie z nimi radzicie? Mieszkanko małe, okien dużo, miejsca mało. Jak to w domkach po prababciach bywa. Gdy byłam mała, ganiałam się z bratem dookoła biegając w kółko, bo centralnym punktem domu był i jest nadal - piec i filar z czterema otworami dookoła. Nie raz i nie dwa w głowie nam się kręciło od tych kółek wyczynianych, ale zawsze zabawa przednia była. Teraz jakbym chciała córę dokoła przegonić to niestety już się nie da, bo troszkę pozmieniane  i dziury w innych miejscach. Niestety, przeróbki wpływu na ilość otworów drzwiowych i okiennych nie miały, a wręcz przeciwnie. Nie ubyło, tylko przybyło. W każdej ścianie coś. Ciężko w takim mieszkanku pomiestne segmenty z wysokimi szafami porozkładać, więc siłą rzeczy ich nie posiadam. Dzieci troje, książek jak w bibliotece ( tych ze strychu nie liczę), gadżetów i innych duperelków od cholery i ciut ciut. Miejsca niet. Nie dość że dom jak wesołe miasteczko, bo w jednym pokoju gitara , w drugim organy, po środku TV i radio w kuchni, to jeszcze na dodatek do szafy schować człowiek się nie może. Bo zapchana na amen. I nic wyrzucić się nie da. Wszystko wszystkim potrzebne. To nic, że synowi kostki z nogawek wystają. On te spodnie tak bardzo pokochał, że rozstać się z nimi nie zamierza. To nic, że pięć par spodni na półce leży. Kasa córki, córka spodnie kolejne kupuje. A matka z siebie wychodzi i wracać nie zamierza. Uf. Tak więc miejsca u mnie w domu niewiele, pierdółek od cholery, a chodzić nie ma w czym.
Dobrze, że wieczorem ubrania do pracy szykuję, bo na poważnie to dopiero w samochodzie się budzę, jak kluczyki przekręcam. Pierwsza wychodzę, ostatnia wracam.Gdybym miała się rano przyszykować, to w pidżamie do pracy iść bym musiała.  A dlaczego ? 
Moja córcia, trzynastolatka pełną gębą, sięga mi do ucha i za właścicielkę się poczuwa. Wszystkiego.
Jak w zasadzie : co twoje to i moje, co moje, to nie ruszaj. Tak więc matka szuka bluzki, bluzka w praniu. Matka szuka koszulki - koszulka u córci, apaszka też gdzieś jest, ale nie na miejscu. Bo córcia wczoraj chyba w niej była, może w szkole zostawiła? Lakiery do paznokci, kredki do oczu, tusze, cienie - dawno już właściciela zmieniły. Teraz nadeszła kolej na bluzki, bluzeczki, bluzy, koszule, apaszki. Spódnice trochę za szerokie, spodnie na szczęście też. Buty - przepaść. Ona nóżka jak u Kopciuszka, moje stopy mogłyby za wiosła służyć. I dzięki temu na boso do pracy nie polecę. 
Szafa. Szafa z szyfrem na wyłączność jest mi potrzebna. I z miejscem. Tak na wszelki wypadek. Gdy już będę miała serdecznie dość moich latorośli i zapragnę sobie od nich choć na chwilę odpocząć w szafie się zamknę, a oni udawać będą, że nie wiedzą, gdzie żem jest! I może kilka ciuchów uda mi się w niej przed córcią zamknąć.... 

niedziela, 18 marca 2012

Łąki zielone nasze piękne.....

W końcu nadszedł. Pierwszy piękny wiosenny dzień. Ptaszki śpiewały, słońce przygrzewało w plecy i zmuszało do mrużenia  oczu, tak było silne i mocne. Po miesiącach zimowej zawieruchy, mrozów, śniegu i błota nadszedł czas, by oddychać pełną piersią. Ponieważ była niedziela, po mszy i obiedzie wszyscy wylegli na chodnikowe ławki i rozpoczęły się międzysąsiedzkie dyskusje. Każdy miał uśmiech na twarzy, każdy cieszył się z nadchodzącej pory roku. Mieścina mała, dom jeden przy drugim, wszystkie przy drodze ustawione, przecinały zieloną wstęgę otaczających lasów i pól. Patrząc  z lotu ptaka można było zauważyć jedną długą kolorową rzekę dachów. I zieleń. Piękną, jeszcze nie w pełni soczystą, ale już upominającą się o swoją kolej. Już nie biel. Już zieleń zawitała. Ponad dwadzieścia stopni na dworze, ludzie powariowali i zimowe odzienia w domu pozostawiali. 
Małgosia, sąsiadka mieszkająca kilka domów dalej, wraz z całą swoją dość liczną grupką potomstwa wybrała się do lasu. Dzieciaki ruchu potrzebowały, a przy drodze to przecież zawsze niebezpiecznie jest. W lesie wiadomo - świeże powietrze i nikomu się nie wadzi. Dzieci miała czworo, w różnym wieku. Najmłodsza Julcia dopiero co trzy latka skończyła, więc z mamą grzecznie za rączkę szła. Mąż i ojciec w domu został, zmęczony po tygodniu pracy, odpocząć chciał. Na kanapie się położył, drzemkę zaliczył. A ona z dziećmi po lesie biegała. Daleko od domu nie była, tylko z kilometr jakiś. Chłopcy między drzewami w chowanego i w berka się bawili. Troszkę odbiegli od niej, czasami ich z oczu traciła, ale wiedziała, ze las znają i jakby co drogę znajdą. Lasek był wąski, bezpieczny. Nie odwracała głowy za każdym razem, gdy mignęła jej przed oczami bluza któregoś z synów. Ona w tym czasie z Julcią zeszłoroczne szyszki i żołędzie spomiędzy pożółkłej trawy wyciągała. Mała cieszyła się z każdej znalezionej sztuki za skarb ją uważając. 
Nagle Małgosia poczuła zapach dymu. Zerwał się lekki wietrzyk, i właśnie z nim dym doszedł do jej nozdrzy. Nie było go wiele. Poderwała głowę do góry, chłopców pomiędzy drzewami na wszelki wypadek szukając. Słyszała ich, ale nie widziała. Byli schowani pomiędzy drzewami. Nagle poczuła uderzenie gorąca. Wzięła małą na ręce, pobiegła na skraj lasu. To, co tam zobaczyła, ścięło ją z nóg. Wszystkie okoliczne łąki, od dawna już ugorem stojące zajęte ogniem były. Miejscami języki ognia dochodziły nawet do dwóch metrów trawiąc po drodze wszystkie drzewka, które przez lata rozsiały się na ziemiach nieuprawianych. Przerażenie ja ogarnęło. Pożar zbliżał się w jej stronę w błyskawicznym tempie. Resztkami zdrowego rozsądku, co chwila wołając synów, którzy gdzieś się w tym bezpiecznym przecież lasku zawieruszyli wyciągnęła komórkę i zadzwoniła po straż pożarną. Ludzie przed domami siedzieli, mogli pożaru nie zauważyć. Wykrzyczała do słuchawki gdzie się pali i błagała o pomoc. Przecież jej dzieci były narażone na niebezpieczeństwo! Zaczęła biegać dookoła nawołując ich. Na rękach trzymała przerażoną Julcię. 
- Szymek! Romek! Krzysiek! Gdzie jesteście! Chodźcie tutaj!  Szybko! Łąki się palą! Słyszycie! Wracajcie natychmiast! - czuła, jak opuszczają ją siły, jak brakuje jej tchu. Ogień już wdarł się do lasu, już zaczepiał językami stojące na skraju drzewa. 
Co powinna robić? Jak się powinna zachować? Chciała do męża po pomoc zadzwonić, ale miał komórkę wyłączoną. Spał. 
Była przerażona. Przecież to miał być taki piękny dzień! Ciągle chłopców wołając chodziła wzdłuż trzymając się bezpiecznej odległości od palących się drzew. Ciągle ich nawoływała. Żadnej odpowiedzi. Gdzie oni, do jasnej cholery, są? Nagle usłyszała dźwięk syren. Zbliżała się pomoc.  
Odetchnęła z ulgą. Oni jej na pewno pomogą i chłopców uratują. Sama nie chcąc dłużej narażać płaczącej i roztrzęsionej Julci  pobiegła w stronę drogi przeciwpożarowej, którą już zbliżała się straż pożarna.

-Panowie, pomóżcie! Tam gdzieś są moi synowie! Cała trójka! Nie odpowiadają, gdy ich wołam! Proszę! Uratujcie ich! 
- W którą stronę poszli? Umie pani powiedzieć? - zapytał jeden ze strażaków, reszta w tym czasie węże rozwijała i łopaty szykowała. 
- Gdzieś tu powinni być! - mówiła płacząc - Nie mogli odejść daleko! Ten pożar nas zaskoczył! Bawili się w chowanego ! 
-Dobrze, będziemy ich szukać. Już jadą następne jednostki, pożar jest bardzo rozległy. Proszę odejść z małą w tamto miejsce - pokazał ręką na polanę oddaloną o jakieś pół kilometra - tam powinna być pani teraz bezpieczna. Ja muszę zająć się akcją. 
Posłuchała. Nie chciała przeszkadzać. W końcu teraz każda chwila liczyła się dla jej chłopców. A jeśli byli w niebezpieczeństwie? Na pewno byli w niebezpieczeństwie. 
Zadzwonił mąż. Sąsiedzi go obudzili. Widzieli, jak z dziećmi w stronę lasu szła. Nie mogła powiedzieć mu nic pocieszającego. Nie mógł przybiec jej na pomoc. Wszędzie ogień i strażacy. Stodoła sąsiadów też już z dymem poszła. Wszyscy walczyli o każdy metr trawy, każdy o swoje gospodarstwo się bał. A ona o dzieci. Gdzieś tam były. Z ogniem i dymem walczyli. 
Tuliła małą do siebie, pragnąc dodać jej otuchy i wierząc w strażaków. Strasznie długo to trwało. Powtarzała słowa - są cali, nic im nie będzie - jak mantrę, karmiąc się nimi. To było jedyne pocieszenie, na jakie mogła sobie w tym momencie pozwolić. W końcu zobaczyła poruszenie pomiędzy strażakami, jeden z nich biegł w jej stronę.
- Znaleźliśmy ich! - zawołał z daleka - Ale jeden z pani synów nie miał tyle szczęścia. Zaskoczył go ogień, pogotowie już jedzie.Żyje! - dodał widząc jej minę i przerażenie w oczach - Drzewo go przywaliło. Bracia gałązkami ogień ugasili, ale nogę ma złamaną. Niechże pani nie płacze! Dobrze będzie! 
Dobrze będzie? 
Kiedy?
Dziś na mojej wsi cztery poważne pożary wybuchły. Nie same. Nie zrobili tego rozbrykani nastolatkowie.  Ktoś łąkę podpalił, by lepiej trawa rosła.  Wieś ma sześć kilometrów. Ile drzew z dymem poszło? Ile gospodarstw było zagrożonych? Ile zwierząt i żyjątek ucierpiało? Szkoda słów. 
Na szczęście żadna Małgosia tu nie mieszka i z dziećmi do lasu nie poszła. Ale kiedyś przecież może....


środa, 7 marca 2012

Iskierki, które gasną....

Gdy byłam małą malutką, uroczą dziewczynką z dwoma kucykami nad uszami i w spódniczce, w podkolanówkach, które wiecznie się zsuwały z chudych łydek i olbrzymią furtką pomiędzy zębami , bo właśnie wypadły mi mleczaki, często jeździłam do prababci. Babci mojej mamy. Od kiedy ją pamiętam, zawsze była babinką w chustce na głowie ,ale zawiązanej tak jak opaska, spod której wyglądały  włosy białe jak śnieg, czerwonymi policzkami i nosem typowym dla naszej rodziny. Kartofelkiem. Siadywała na zapiecku, bo to najcieplejsze miejsce było, z laską w dłoni i częstowała. Cukierkami, albo kisielkiem. Pachniała jabłkami. Dla starszych zawsze miała wino z dzikiej róży.W pokoju był wielki zegar, który głośno odliczał upływający czas. Gdy odeszła, zatrzymał się.
Dziadek ze strony mojego taty był bardzo przystojnym, od zawsze dla mnie siwym panem. Chadzał po ulicy z dłońmi splecionymi na plecach. Większą część swoich szczeniackich lat spędziłam właśnie z nim. Jak ta trzecia noga. I w polu i w lesie i w stodole i na podwórku. To on pokazywał mi świat, uczył wytrwałości. Z nim na stonkę, z nim na grzyby. Mieszkaliśmy w jednym domu, więc nie ma nic dziwnego w tym, że zawsze byliśmy razem. To do dziadka szło się z wielkimi i małymi problemami, to dziadek bronił nasze pupy przed gniewem mamy. To on siadywał w pokoju, przymykał oczy i śpiewał: W zielonym gaju.....ptaszki śpiewają.....w zielonym gaju......pod jaworem.....
To dzięki niemu co roku pachniała u nas żywa choinka na święta, której teraz tak bardzo brakuje. On wiedział gdzie szukać, by była najpiękniejsza z tych pięknych.
Dziadek był dla mnie opoką, podporą, kimś, na kogo zawsze można liczyć i kimś, kto nie zostawił w potrzebie. Nie byłam jego najbardziej ulubioną wnuczką. Jego oczkiem w głowie była moja młodsza siostra. Dla niej potrafił zrobić wszystko. Wystarczyło, że zapłakała lub pokazała palcem co chce. Miłość między nimi była wielka. Dało się ją odczuć z daleka. Gdzie był dziadek, tam i moja siostra. Dla niej buciki, rowerek, cukierki. Gdy płakała, potrafił nocą przybiec ze swojej części domu by sprawdzić, co się jego maleństwu dzieje. 
Gdy zachorował, miałam czternaście lat.Nie chciałam jechać do niego do szpitala, nie chciałam widzieć go w chorobie, która bardzo go zmieniła. Gdy już bardzo cierpiał, mama powiedziała, że powinnam jechać gdyż odnosiła wrażenie, że czeka właśnie na mnie. I tak było. Następnego dnia z samego rana dotarła do nas wiadomość o jego śmierci. Do dziś pamiętam wzrok mojej siostry zalany łzami i brutalne słowa : Po co do niego pojechałaś? No, po co ? Gdyby nie ty to mój dziadziuś dalej by żył......
Teraz mogę Ci to powiedzieć, Siostro. Był też moim Dziadkiem! Choć miałaś na niego wyłączność....
Mój najstarszy syn tak bardzo jest do niego podobny....
Babcia. Żona dziadka. Czasami tak jest, że jak się ma dziadka, niekoniecznie ma się babcię. Stroniła od nas, trzymała się z daleka. Inne wnuki uwielbiała i dla innych żyła. Ja i moje rodzeństwo nigdy nie byliśmy dla niej na tyle dobrzy i poprawni, by chciała nas zauważyć. Ale i tak gdzieś w głębi serca ją kochałam.  A może po prostu szanowałam? Była przecież moją babcią. Matką mojego ojca. 
Również odeszła.
A teraz dziadek. Odszedł. Po równych trzech miesiącach śpiączki.Teraz już na spokojnie przypominam sobie wszystkie wydarzenia związane z jego upadkiem.
Dziecko, bo ja mam tu z dziadkiem kłopot. Spadł ze schodów, nie może się podnieść.Chyba stracił przytomność - telefon od babci. - Babciu, już do ciebie jadę. 
Niby nie daleko, a jednak czas się dłużył, a mózg pisał scenariusze. Co się wydarzyło? Dlaczego upadł? Karetka już w drodze. Byłam chwilę przed nią. Leżał taki bezbronny. Jego oczy były takie duże i zamglone. Jeszcze wtedy kojarzył. Przeszkadzał mu włos na twarzy, próbował ręką zrzucić go... Pomogłam. Mówiłam do niego, mówiłam do babci. Przyjechali, zabrali dziadka. Pojechałyśmy za karetką.  Zamieszanie, nie ten oddział, w końcu zabrali dziadka na tomograf, biegiem na salę operacyjną. Jest krwiak, musi być trepanacja. Oczekiwanie na korytarzu. Różne myśli. Babcia, która tak naprawdę nie wierzyła w to, co się dzieje, telefony do rodziny. Rozpacz córek, które w różnych końcach świata mieszkają. Decyzje o przyjeździe. 
Dziadek operację przeżył. Śpiączka farmakologiczna i słowa lekarzy: Zrobiliśmy wszystko co tylko mogliśmy. Teraz trzeba mieć nadzieję, czas pokarze.
A tego dnia, kilka godzin wcześniej, gdy dziadek jeszcze siedział na swym ulubionym krześle przy stole, skąd miał widok i na telewizję i na drogę przez okno, rozmawiali z babcią o przyszłości. O tym, że czas pomyśleć i może trochę finansowo się zabezpieczyć?  Rok wcześniej cztery wesela w rodzinie,  w tym roku jedno - ostatnie z zaplanowanych wesel, same wnuczki. A to przecież kosztuje. Powiedział wtedy dziadek do babci:
- Matka, jak się ma co wydarzyć to ze mną....Ja bez ciebie rady sobie nie dam.
Czy w złej godzinie to powiedział? Któż to wie. Ale - stało się. 
Trzy ciężkie miesiące słabnącej nadziei i oczekiwań. A może dziś będzie lepiej? A może dziś coś się wydarzy? Puste łóżko ścinało nas z kolan. A dziadek albo na badaniach, albo na innym wtedy leżał.
Decyzja szpitala: - Pani tata jest w takim stanie, że powinien opuścić oddział. Nie wymaga naszej opieki , jest wydolny oddechowo, nie jesteśmy w stanie nic więcej dla niego zrobić.
Próby organizacji, by zabrać dziadka do domu. Potrzebna dwudziestoczterogodzinna opieka wykwalifikowanej pielęgniarki. Nie damy rady. Decyzja, w której pomógł szpital : Zakład Medycyny Paliatywno - Hospicyjnej w Kałkowie. Tylko czterdzieści kilometrów. Damy radę.
Babcia wtedy po zawale i udarze, bo udar też miała, ale trzeba było ją jeszcze raz do szpitala zawieść po tym, jak kilkakrotnie upadła i problemy z pamięcią miała, by to stwierdzono, w szpitalu była. Jechać do dziadka nie mogła. Pojechałam z mamą. Miejsce, gdyby nie okoliczności, cudne. Opieka i wyrozumiałość pracowników - godna podziwu. Upewniwszy się, że dziadek w dobre ręce trafił wróciłyśmy do babci, do szpitala. Było jej przykro. Ale dbając o jej zdrowie, na ten moment nic nie mogłyśmy poradzić. Musiała o sobie pomyśleć, siły pozbierać. W czwartek telefon. Jeżeli chcecie się z dziadkiem spotkać, przyjeżdżajcie. Jego stan jest bardzo ciężki. Byłam w pracy, mama u babci. Nogi ugięły się pode mną. Nie mogłam przy babci, w obawie o jej stan zdrowia nic powiedzieć. Mamę zmusiłam do wyjścia ze szpitala, wsiadłyśmy do samochodu i pojechałyśmy. Po godzinie byłyśmy u dziadka. Już było trochę lepiej. Dziadek miał obrzęk płuc, wodę w płucach, był niewydolny oddechowo i krążeniowo. Przyszedł do nas pan. Pielęgniarz? Lekarz? Wolontariusz? Nie wiem, nie zapytałam. Ale dokładnie powiedział nam co się z dziadkiem działo i skąd ten telefon. Po odessaniu dziadek czuł się lepiej. Ale już wtedy powoli odchodził. Dziadku, musisz być silny, musisz na babcię poczekać. Ona dopiero w poniedziałek może do ciebie przyjechać, bo leży w szpitalu, wiesz? Dlatego nie ma jej przy tobie. Miała zawał, udar.... Nie może tu teraz być. Wytrzymaj do poniedziałku. Musisz, dziadku - mówiłyśmy do niego.
Powrót do szpitala, do babci. Babciu, dziadek dziś troszkę gorzej się poczuł, ale na ten moment już jest ok. - powiedziałyśmy po przyjeździe.  - Ojej, dziecko, żeby on jeszcze tylko na mnie poczekał, żebym ja go mogła jeszcze zobaczyć....Żebym sobie przypomniała.....Żebym mogła go zobaczyć...
W poniedziałek po babcię do szpitala, do lekarza, by podał na wszelki wypadek coś uspokajającego i do Kałkowa. Nie było na co czekać. Obawa, że nie zdążymy, była wielka. I strach, że widok dziadka, który bardzo zmienił się po trzech miesiącach choroby, a babcia go nie pamiętała po udarze, wielki.
Gdy weszłyśmy, dziadek , po raz pierwszy od zachorowania, wodził wzrokiem za babcią. Było to dziwne i cudowne... Nigdy wcześniej mu się to nie zdarzyło...Babcia co nie co sobie przypomniała. Brodą ruszał, jakby do przekazania tysiące wiadomości miał. I patrzył. Patrzył i mrugał, gdy go o to prosiłyśmy. Przypadek? Być może. Ale jakie to ma teraz znaczenie.Widząc, że babcia niepokoi się, że przecież dzieci i co innego do roboty też jest co chwila pyta się czy czasem nie chcę już jechać, zostawiłyśmy ją z dziadkiem i wyszłyśmy na zewnątrz. Niech posiedzi sobie sama, niech się z mężem swoimi tajemnicami podzieli....
Nie wiedziałam, że to będzie ostatni raz, gdy widzę dziadka wśród nas.
Odszedł we wtorek. Wczoraj. Szóstego. Po pełnych trzech miesiącach. Na zawsze.
Jego miejsce przy stole z widokiem na telewizor i drogę już zawsze pozostanie puste......

niedziela, 26 lutego 2012

Z górki na ....

To był maj. Kwiaty na jabłonkach pachniały. Słońce świeciło i ogrzewało wszystkie boskie stworzenia. Mnie też. Trawa się zieleniła zielenią nasyconą, na dworze koty wygrzewały swoje brzuszki a psy z sąsiedztwa zaczepiały je nieudolnie. Wiadomo - mądry  pies kota nie rusza, bo smak jego pazurków pozna. Pięknie wtedy na świecie było, żyć się chciało. I oddychać pełną piersią. 
Radość z otaczającego piękna przytłumiała myśl, że człek młody jeszcze i szkolić się musi. A do szkoły daleko było i na dodatek pod górkę się szło. Na południe do szkoły chadzałam, na drugą zmianę. Szkoła mała , dzieci dużo, jakoś to pogodzić trzeba było. Jedyny plus to taki, że wyspać się człowiek do woli mógł. 
A że sprytna ze mnie dziewczynka była do Dziadka po prośbie poszłam, rower wysępiłam. Swojego nie miałam, bo wtedy na komunię modne były zestawy: długopis , zegarek i kalkulator. Ze trzy takowe dostałam. Ale na rower zamienić się nie dało. A szkoda.
Dziadek rower dziwny miał, nie dla dzieci, ale jeździć na nim umiałam. Tak mi się wtedy przynajmniej wydawało. To była męska damka z ramą. Pewnie co niektórzy kojarzą ten środek lokomocji, choć inne sprzęty powoli go zastępują. 
Tak więc  plecak na plecy zarzuciłam, nogę przez ramę przerzuciłam i od płotu się odbijając w drogę się udałam. A nie była to rzecz prosta, gdyż górka przede mną długa i urodziwa była. Tak z półtorej kilometra drogą do nieba na rowerze wcale nie łatwo jechać . Nie wierzycie? Spróbujcie. Tylko rower taki jak ja do kompletu sobie dobierzcie. 
Raz, dwa, raz ,dwa - byle do przodu, byle już na czubku się znaleźć. Potem to tylko frajda i sama przyjemność, bo z górki. Odetchnęłam, gdy na czubku się znalazłam. Powietrze pełną piersią złapałam i w dół ruszyłam. Teraz to hamować trzeba było, bo górka stroma , koła duże i prędkość może nie ponaddźwiękowa, ale zbliżona na pewno była. Samochodów na wsi trzy na krzyż, więc i w miarę bezpiecznie w dół się jechało.
Nagle zauważyłam,że po przeciwnej stronie ulicy , pod górkę, maszeruje nauczyciel historii. A wspomnieć tu muszę że wtedy młody, zaraz po studiach był i przystojny na dodatek, więc wszystkie panny ze szkoły, i te małe i te większe miłością go darzyły. Też w tym kręgu byłam.
Wielka radość na mej twarzy się odmalowała, myśl, że to dobry początek środka dnia przez głowę przeleciała.
Uradowana w nauczyciela owego się wpatrywałam, gdyż świadomość, że jak mu "dzień dobry" powiem zwiększy szansę na przeżycie cudownego dnia, nie dawała mi spokoju. Gapiłam się i gapiłam, momentu podniesienia głowy do góry przez niego oczekując . Coś nie bardzo miał ochotę, gdzieś zamyślony był lub torby z zakupami ciążyły mu za bardzo, bo jak nie podnosił, tak nie podnosił. Już zaczęłam się obawiać, że koło niego niezauważona przejadę, gdy nagle łups! Coś mi pod koła wpadło, do przodu jechać nie dało a na dodatek w górę poleciałam jak z torpedy jakiejś. Strasznie zdziwiona , że na asfalcie siedzę a rower obok jakoś tak dziwnie powykrzywiany leży , głowę do góry zadarłam. Pod słońce miałam, nie wiele widziałam, ale " łomatkobosko!" " jużjamatcetwojejpowiemjakiłobuzzciebiejest!" i "gdziemaszoczyłamago!" usłyszałam, bo słuch wtedy jeszcze dobry miałam. 
Głowę otrzepałam, gdyż wcale nie wiedziałam, co to się wydarzyło tak nagle, i wtedy Ciotkę rozpoznałam. Stała nade mną z sandałem w dłoni jakieś paski mi pokazując, wrzeszcząc na cały głos i sprawiedliwości boskiej się dopominając. O rzesz ty! Się narobiło!- pomyślałam, tyłek z asfaltu podniosłam, ciocię przeprosiłam, rower pozbierałam i w dalszą drogą ruszyłam.
A dzień dobry nauczycielowi od historii nie powiedziałam.....
Już go nie było. 
Do dziś zastanawiam się, czy przyglądał się mojej porażce czy też nic nie zauważył, bo przygnębiony był? Chyba już wiedzieć nie chcę. 
A gdy po wielkich bólach i strachu o własną doopę  mamie całe zdarzenie opowiedziałam i do ciotki z czekoladą ją wygnałam dowiedziałam się , że z pośladków cioteczki śliwkę zrobiłam. Jak ? Kierownicą.
Tak zapatrzona w bożyszcze byłam , że ciotki idącej przede mną nie zauważyłam :)

czwartek, 23 lutego 2012

Kilka godzin dla innych. Czy to tak wiele?

Przeżywam dziś ogromny, wewnętrzny dylemat. W którą stronę zmierzamy ? Jako ludzie, jako osoby myślące, żyjące stadnie w kręgu rodziny.
Opowiem Wam  o jednej z takich rodzin. O mojej rodzinie.
Gdy byliśmy mali, co niedziela, hucznie zwalaliśmy się Babci na głowę. Im więcej nas było, tym lepiej. Babcia z Dziadkiem lubili siadać na ławeczce przed domem lub pod letnią kuchnią razem z naszymi rodzicami , a my w tym czasie albo wygłupialiśmy się na podwórku, albo też ze słoikami chodziliśmy do pobliskiej rzeczki łowić, a może raczej łapać ryby. Zawsze było wesoło, fajnie i miło. I zawsze Babcia miała dla nas cukierki. Na święta  Bożego Narodzenia też zjeżdżaliśmy się do Nich, by wspólnie spożyć wigilijną kolację. Dziadkowie jak mogli, tak pomagali. 
Dorastaliśmy, byliśmy coraz starsi , mieliśmy coraz więcej własnych spraw i kłopotów, do Dziadków zajeżdżało się rzadziej. Ale kontakt zawsze był. Później, gdy wieś została uzbrojona w przewód telefoniczny, było już bardzo lajtowo. Gdy nie można było pojechać , można było zadzwonić. Z  życzeniami, z zapytaniem o zdrowie. 
Dorośliśmy. My, wnuczki, mamy teraz dzieci, zajmujemy się nimi, nasze mamy nam pomagają, bo takie czasy, bo inaczej się nie da. Chcesz przetrwać, musisz dawać z siebie wszystko i jeszcze trochę więcej . Coraz mniej czasu dla innych . Ciągle w pogoni za ..... za czym ? Nie za kasą, bardziej chyba za bytem. Aby nie zaginąć, nie odpaść, nie dać się pochłonąć paszczy bezrobocia i problemów egzystencjalnych . Ciągle w biegu.
A Babcia z Dziadkiem żyli sobie na uboczu, ciesząc się ze zdjęć, z telefonów. Rzadkich bo rzadkich, ale pozwalających utrzymać kontakt z rodziną. 
Dziadek śpi. Już trzeci miesiąc niedługo minie. Oddycha samodzielnie, lekarze mówią, że jest najzdrowszą osobą na oddziale. I tętno i ciśnienie  - wszystko w normie. Zdrowy. Ale ma uszkodzony mózg, paraliż czterokończynowy, rurkę tracheostomijną , która nie pozwala nam wziąć go do domu, gdzie nie będzie miał odpowiedniej opieki dwudziestoczterogodzinnej. Zapadła decyzja, że Dziadek zostanie wywieziony do hospicjum  oddalonego od domu 40 km. Nikt nie zrezygnuje z pracy. Też tego nie zrobię. Mam troje dzieci. Ale nawet pomijając ten fakt - Babcia nie mogła się z tym pogodzić. Zawał. Przy Dziadkowym łóżku w szpitalu. Z żalu ? Ze stresu ? Tego nie wie nikt. To było kilka dni temu. Ponieważ źle poczuła się w miejscu, gdzie najłatwiej otrzymać pomoc, szybko ją otrzymała. Kilka dni w szpitalu, potem oddział kardiologii w innym mieście, gdzie wykonano koronarografię . Dziś Babcia została wypisana ze szpitala. Wnuczków i ich małżonków dookoła wystarczająco. A ona co ? W autobus? 
Wszyscy zbyt zajęci. Moja biedrona (samochód) bez ogrzewania, z ciągle szwankującymi różnymi częściami nadaje się co najwyżej na podróż do lasu, nie po kogoś, kto jest zmęczony, wyczerpany i chory . 
Urwałam się na dwie godziny z pracy , poprosiłam znajomą, która sprzętem zdecydowanie lepszym jeździ i pojechałyśmy po Babcię. 
Potem wróciłam do pracy, zostałam chwilę dłużej, aby pokończyć to, co do mnie należy, zrobiłam zakupy i pojechałam do Babci. 
Siedziały we dwie, razem z moją Mamą i rozmawiały o hospicjum. Babcia nie daje rady, by do Dziadka codziennie busem jeździć, niemożliwością też jest, by jeździła do Niego gdy będzie oddalony o tyle kilometrów. Kto wtedy będzie Dziadka golił? No właśnie?
Zasugerowałam, że jakoś podzielimy się z innymi wnuczkami i na zmianę raz na tydzień zawieziemy ją na miejsce. Jak będzie trochę cieplej  to i moja biedroneczka da radę.
Skwitowała moją wypowiedz krótko : 
- Dziecko, o czym ty mówisz.....
Nie napiszę , jak się poczułam. Nie napiszę, jak mi było wstyd za wszystkich , którzy czasu nie mają. Daruję sobie. Ale żal, że Babcia tak doskonale zdaje sobie sprawę z tego , że dziś tak wiele rzeczy jest ważniejszych - po prostu, boli. 

wtorek, 21 lutego 2012

..byle nie do Warszawy...

Dzieciaki mają ferie. Mamusia zapracowana, urlopu nie ma, więc potomstwo samo sobie radzić musi.  Bliźniaki  radę dają, co najwyżej do kolegów lub koleżanek podwózki potrzebują. A jak nie mają ochoty, to  przy kompie urzędują przepisowo osiem godzin albo i dłużej nadgodzinki  bijąc. Chata wolna, myszy rajcują.
Z Najstarszym jest problem. Nawet nie tyle z nim, co z otaczającą nas rzeczywistością. 
Poważniejszy , doroślejszy - gdzieś tak w okolicach czwartego roku życia dorósł, jak mu mamusia dwie małe rozdarte japki do domu przywiozła  - innych uciech poszukuje i innych się doprasza. Ferie - umysł odpocząć powinien , nowych sił nabrać, chęci do życia odzyskać. W domu praktycznie go nie ma, do znajomych, choć daleko , na spotkania wyrusza. Wszystko byłoby w porządku , gdyby nie drobny szczegół. Moje dziecko z dnia na dzień coraz dalej chce podróżować. Już nie miasteczko gdzie beret doleci przy odpowiednim wietrze, już nie miasto, gdzie nauki  pobiera,  miasto wojewódzkie też już poznał - dalej chce się wychylić. Ok. Nawet nie chcę na głos wspominać gdzie mnie w jego wieku nosiło i co mi się zwiedzić udało, ani też z kim na te eskapady się wybierałam. Jak chce, niech jedzie ! Niech się dziecko świata uczy ! Niech samo dorosłe decyzje podejmuje ! A jak !
Chce się do znajomych, do miasteczka 50 km oddalonego od miejsca zamieszkania wybrać. Godzinka w transporcie i dziecko na miejscu.  Niby problemu nie widać. A jednak. 
Pięćdziesiąt kilometrów. Rowerem trzy, cztery godziny i jest na miejscu. Ale pogoda nie ta, warunki nieodpowiednie.  Prawa jazdy nie ma, mamuśka w pracy więc transport publiczny pozostaje.
I tu zaczynają się schody. 
Za moich czasów, a pociągiem do szkoły podstawowej dojeżdżałam, problemu nie było, co godzinkę coś jechało i do domu zawiozło. 
Otworzyliśmy internet, strony z rozkładami jazdy wywlekliśmy na wierzch i szukanie się rozpoczęło. Pociąg tam - o szóstej, następny o trzynastej. Powrotny - o siedemnastej. Albo o szóstej rano następnego dnia. I teraz pytanie - zwalić się komuś o siódmej na głowę czy też hotel wynająć, aby porządku domowego nie zakłócać i o odpowiedniej godzinie towarzystwo pożegnać nie nadużywając gościny?
PKS - troszkę częściej , tak ze trzy na dobę można znaleźć , ale cóż z tego , jak później z miasta wojewódzkiego nie ma czym do domu dojechać, bo za późno ? 
Czy to wina przewoźników, czy też nasza jest , że tak mało kursów i pociągi i autobusy mają?  
Czarna rozpacz człowieka ogarnia gdy pomyśli, że w naszym kraju jakoś nie tak to wszystko się dzieje. Kiedyś, gdy jeszcze mała byłam , mogłam z mamą do babci pociągiem co godzinka dojechać. Teraz pociągów pięć na cały dzień, trasa krótka, 36 km do pokonania. Ostatni o dziewiętnastej. PKS o siedemnastej, bus o dwudziestej drugiej na szczęście, ale z busa jeszcze 5 km do pokonania piechotą.
Wiem, że na wsi mieszkam. Ale nie zdawałam sobie sporawy, że na końcu świata. Tam, gdzie cywilizacja prawie już  nie zagląda. Pewnie moje prawnuczki będą po drzewach skakać i w jaskiniach mieszkać.

poniedziałek, 20 lutego 2012

Się babie kuligu zachciało....

Z ust do ust, z chałupy do chałupy poszła wieść,  że przebiśniegi  gdzieniegdzie łepki swe na światło dzienne wypuszczają więc zima  ku  końcowi  się ma (NARESZCIE!) więc ostatnia to już chwila, by na typowo zimową wyprawę się wybrać i kulig zaliczyć. Znajomi moi zaprawieni w tym sporcie co roku takie zabawy urządzają, ja, rzec można, dziewicą w tych kwestiach.... byłam. Kulig z podstawówki się nie liczy. Wtedy to tak jakby dziadek sanki ciągnął, na spokojnie, bez nerwa i bez pośpiechu. A ponieważ na kuligi nie chadzałam mylne wyobrażenie o nim miałam. Oj, mylne ! Bliźniaki chęć uczestniczenia w wyprawie wyraziły, więc z innymi znajomymi na miejsce startu stawiliśmy się punktualnie. Róża rajstopy pod spodnie wciągnęła, może to nic wielkiego, acz pragnę zaznaczyć, że ostatni raz takie wydarzenie miało miejsce przed ukończeniem przez nią drugiego roku życia , kiedy to rwąc kolejne rajstopki w trakcie próby zrzucenia ich z siebie kategorycznie i jednoznacznie dała mi do zrozumienia, że to było ostatni raz! I było. Do wczoraj.
Tak więc dziecko matki wyjątkowo posłuchało, grubo się ubrało. Pan Bliźniak protestów nie składał, wszystko na siebie wciągał. 
Pogoda piękna, słoneczko delikatnie nas po twarzach ciepłem smagało, wiatr tylko od czasu do czasu jak zawiał to czapkę z głowy zrywał. Ale ok. Śnieg był, kulig się zaczął. 
Na saniach pierwszych, zaraz za bryczką ciągniętą przez ciągnik się rozsiadłam, razem z kolegą, pewna, że w razie czego pomocy udzieli i przed upadkiem uchroni. A guzik. Taki z niego kuligowiec jak i ze mnie. Gdy już dzieciaki po jednym upadku z sanek zaliczyły doszłam do wniosku , że jak rodzina to kupą trzymać się musi i też upadek zaliczyłam. Tylko po to, by bliźniaki pewniej się poczuły i osamotnione nie były. A co by i mnie lepiej było, kolegę, który miał mnie piersią bronić i przed upadkiem ustrzec ze sobą pociągnęłam. Śmiechu co niemiara było z nas. Gdy tylko głęboko w las wjechaliśmy kierowca zaczął przyspieszać, zwalniać, zygzaki na drodze zostawiać. Oj , ciężko było się w sankach utrzymać ! W prawo, w lewo , w lewo, szybciej wolniej, poczekaj ! Spadł! Jazda! Heja ! Stój! Zaczekaj! Spadła! Stój ! 
Po piętnastu minutach jazdy wyglądaliśmy jak bałwanów kupa i wszystkie przemoczone do suchej nitki. Ale jazda była świetna i zabawa przednia. Gdy koleżanka męża za kierownicą zmieniła, wtedy to dopiero zaczęło się dziać. Ona szalona, on odważny ! Zawijas za zawijasem, dzieciaki w krzyk, w śmiech , dorośli wcale nie gorsi swoimi gardłami ich wspomagali. Jeden tylko dobrze i wygodnie miał. Ten co na bryczce siedział. Przeziębiony był niedawno i  ryzykować nie chciał.  I zaczęła się wojna na śnieżki. Ponieważ , tak jak rzekłam na początku, niewprawiona w takich wyprawach jestem tylko głowę pochylałam, gdy śnieżne kuliki atakowały z przodu moją biedną głowę. Z tyłu niestety obraz zamazany miałam, głowę obrócić się bałam , bo to upadkiem groziło,  więc zaliczałam od czasu do czasu białą kopułę na czapce. A rzec muszę , że wcale nie łatwą sprawą jest na sankach siedzieć, drogi się trzymać, wywrócić się nie dać i śnieżkami rzucać. Dorośli jak dzieci się zachowywali, a dzieciaki nie wiem czy z sytuacji, czy też z dorosłych się naśmiewali. 
Przemoczeni, zziębnięci ale szczęśliwi do miejsca zajechaliśmy. Ognisko napalone,  panowie - całe trzy sztuki chłopa, po patyki do kiełbasek w las poszli a kobiety kiełbasy zaczęły szykować.  Troszkę prądziku, dla dzieci herbatka z termosu , dobrze było. Nad ogniskiem co prawda para się unosiła, gdy nasze członki odmarzać zaczęły, ale jakoś tak widzieliśmy się na przeciw i nikomu to nie przeszkadzało. Wręcz przeciwnie. Przyjemnie było móc się rozgrzać trochę i wodę z siebie  odparować.

Nie byliśmy jedyną  grupą kuligowców. Aż cztery wyprawy w jednym, znaczącym miejscu w lesie się spotkały. Każdy przy swoim ognisku coś pałaszował, nasi mężczyźni też w końcu z kijami wrócili i rozpoczęło się grupowe smażenie kiełbasy.
A potem walka na śnieżki. Dopiero co podsuszone rękawice w ruch poszły  i znów przemokły. Śnieg idealny był, nawet kulek nie trzeba było formować, sam się kleił. Stanęli sąsiedzi z sąsiedniego ogniska lekko od nas oddaleni i hejta w nas kulkami rzucać. No nie mogliśmy tak bezczynnie stać i przyglądać się jak wrogi obóz broń w górę uniósł i wojnę zaczął. Dzieciaki pierwsze do ataku ruszyły, my, dorośli, tuż za nimi.  


  A na środku placu boju, pod jednym z nielicznych drzew w tym miejscu, pięcioletni syn koleżanki piersią swego bałwanka bronił. Dopiero co mu uszy zdążył doczepić i guziki wprawić, a już biedny na atak był narażony ! Oj, komicznie to wyglądało ! Ale uchronił ! Wszystko na swoją pięcioletnią klatę przyjął i bałwanek przetrwał.



W drodze powrotnej, wiekiem się wymawiając, pewna , że dzieciaki same radę sobie już doskonale dadzą, technikę powożenia sankami w kuligu opanowały do perfekcji na bryczkę uciekłam, bólem mięśni i stawów się tłumacząc. Ach, cóż to był za ból !
Zerowy, w porównaniu z dzisiejszym. Znów mi się obecność mięśni na co dzień nie używanych przypomniała. 



czwartek, 16 lutego 2012

O Matko !

Koleżanka ma synka. Dużo koleżanek ma dzieci, jednak ta jedna, o której tu mowa ma synka. Jedynaka. Dzieciak ma dziewięć lat, dobrze się uczy. Sprytny i inteligentny jest.  Zaczął jej chorować w zeszłym roku.W październiku. Bolał go brzuch, głowa, jak nie głowa, to brzuch. Zaczął opuszczać zajęcia  w szkole, dwa, trzy dni zostawał w domu, bo nie radził sobie z bólem.  Koleżanka od lekarza do lekarza z nim jeździła. Zaczęła w ośrodku zdrowia, od lekarza rodzinnego .Mówiła ,że to może jaki pasożyt albo co, bo dzieciaki w okolicy coś miały. Młoda pani doktor badania zleciła, wszystkie dobrze wyszły, a dzieciak jak chory był tak był. Po namolnych wizytach koleżanki w ośrodku pani doktor stwierdziła, ze to nerwica musi być, bo niemożliwością jest , aby dziecko tak brzuch z niczego bolał. Skierowanie wypisała, Koleżanka pojechała dalej pomocy szukać.  Lekarz nic nie znalazł, stwierdził , że on nie widzi żadnych podstaw do leczenia, okulistę zalecił. Okulista też oczywiście nic nie znalazł. Znów się Koleżanka w przychodni z dzieckiem znalazła. Święta tuż za pasem, dzieciaka nadal i brzuch i głowa a teraz na dodatek jeszcze i gardło bolało. Mizerniał w oczach. Chęci do nauki nie miał i sił też mu brakowało. Inny lekarz rodzinny, bo wiadomo jak to w ośrodkach w małym miasteczku jest. Idziesz do tego, do którego numerek uda ci się zdobyć siłą zazwyczaj w okresie zimowym, gdy przeziębienia i różne inne choroby dopadają połowę mieszkańców i oczywiście do tego lekarza, który danego dnia przyjmuje pacjentów. Tak więc inny lekarz, badania od nowa. Krew ok, mocz w porządku, kał - owsików nie stwierdzono. A dziecko jak płakało, tak płacze i z bólu kuli się na łóżku. Krople od brzucha, tabletka od głowy, syrop na gardło.  Ponieważ żadne z zastosowanych lekarstw nie pomagało, padła decyzja - szpital.  Należy wykonać tomografię komputerową głowy oraz gastroskopię i kolonoskopię. Po kłótni, że dziecko tak już od trzech miesięcy choruje i nie może dłużej czekać udało załatwić się miejsce na oddziale na za dwa tygodnie. Zrobiono tomograf - wszystko ok. Wypisano małego ze szpitala, po to tylko , by za trzy dni przyjąć go ponownie , ale na inny oddział, by wykonać kolonoskopie i gastroskopie. Zrobiono ponownie badania kału na obecność pasożytów, w międzyczasie wykonano kolonoskopie. Mały nie bardzo chce na ten temat rozmawiać, wstydzi się. I nagle jest ! Diagnoza ! Pasożyt glisty ludzkiej ! 
Ucieszyła się Koleżanka, wreszcie wiedziała, co synowi dolega. Za siedmiodniową dawkę leku dla syna zapłaciła 350 zł, do domu go zabrała i leczyć zaczęła. Było dobrze. Mały przeraził się , jak w necie zobaczył, co w sobie ma, siłą woli chciał się wspomóc i wroga wygonić. Ale po trzech dniach znów zaczął się gorzej czuć, znów brzuch, głowa i gardło bolało. Tabletki do końca wybrał - ból był nadal. Jest nadal. Wczoraj zrezygnowana poszła do lekarza dla dorosłych. Do tych od dzieci nie było już numerków. Pani doktor to już taka emerytka, pracuje jeszcze , bo w domu siedzieć nie chce. Jeszcze dobrze koleżanka nie weszła z małym do niej, jeszcze nie powiedziała z czym przychodzi, pani doktor spojrzała na niego , spojrzała na nią i powiedziała - robaki macie. 
Rozpłakała się biedulinka. 
 - Bo ja właśnie z tym do pani przychodzę, pani doktor. Mały właśnie tabletki skończył i nadal źle się czuje.
 - I będzie. Jeszcze ze dwa miesiące. Tabletki zabijają dorosłe osobniki, larwy nadal w nim są. Lekarstwo działa, powoli powinno je wykończyć. Dawkę na za dwa tygodnie masz? 
- Mam. 
 - A jakie leki ?  - tu koleżanka podała nazwę której nie pamiętam niestety, na co pani doktor odrzekła:
- O matko! . Toś fortunę na nie wydała. A ty jakie bierzesz?
- Nie biorę. Nie kazano mi.
- A słodkie jesz? 
- Jem. Lubimy słodycze. Oboje.
 - No. Toście je sobie doobrze podkarmili. 
Doktor recepty na refundowane leki wypisała, 3,50 zł za sztukę, dietę błonnikową nakazała i do domu wygoniła.
 Będzie dobrze  - rzekła na koniec. 
A z naszą służbą zdrowia kiedy ? 

środa, 15 lutego 2012

Szczęśliwych 13

Najpierw był słoń....Nie, słoń zdecydowanie był później.
Przed słoniem było ziarenko, ziarenka, kuleczka, motylek - zwał jak zwał, do lekarza trzeba było iść. Lekarz zbadał, głową pokiwał , pewności nie miał. Ja miałam . Po miesiącu, gdy do niego wróciłam, on też pewny był. Ważył, mierzył, badał, bicia serca słuchał i głową kiwał.
Jakoś tak nagle zaufanie do niego straciłam, bo ciągle mieszał i nie wiedział który to miesiąc . Bo z miesiączki co innego i z badania też co innego mu wychodziło. W końcu do szpitala na USG posłał.
Kazali, pojechałam. 
Pani doktor młoda, miła i gadulska była. Gdy już zaczęła moje wnętrzności oglądać do drugiej pani w białym fartuszku siedzącej przy maszynie mówiła:
- ciąża pojedyncza, akcja , wielkość , prawidłowy obraz serca..... , przybliżona waga dziecka ...- słuchałam jej z zapartym tchem -  poczekaj..., Krysiu ...poczekaj...czekaj....czeka.....wyrzuć tą kartkę.... no już ...wyrzucaj.... zacznij od nowa.....
Gapiłam się na doktorkę  z zapartym tchem,  czułam , że za chwilę nie wytrzymam i zeskoczę z tego wyrka, na którym dobrowolnie się położyłam - Pani doktor, ale co jest ? O co chodzi?  Coś nie tak ? 
- Nic nic...proszę leżeć spokojnie....Krysiu, już ? - gapiła się cały czas w ekran monitora nie zwracając uwagi na przerażenie , które zaczynało mnie ogarniać. Już przez myśl przeleciał mi obraz dzieciaka z pięcioma rączkami, bez paluszków, już czułam, że nie powstrzymam się od płaczu ( wszem i wobec wiadomo - tylko sekunda potrzebna w takim stanie i Wisła przez Kielce popłynie ) gdy w końcu rzekła:
-Już? - spojrzała na koleżankę - To zaczynamy....Jeszcze raz...  Ciąża bliźniacza.....
Zatkało mnie.

 I wtedy właśnie powoli zaczął pojawiać się słoń. Tym słoniem byłam ja. Było mi ciasno, niewygodnie, wszystko ściskało, kopało - cztery  nogi aż!!! Czkało - oj koszmar, razem z brzuchem skakałam, turlało, kręciło, wierciło, puchło.... Ufff ciężko było. Ale się udało !!!
Dokładnie trzynaście lat temu urodziły się bliźniaki. Jedno po drugim. Pan Bliźniak jest o 5 minut starszy od Róży i baardzo się z tym obnosi.
Ale , wtedy, oboje byli mali malusińscy, chociaż przy Różyczce to Bliźniak jak Herod wyglądał...Ona drobniutka czarnulka, on całkiem sobie blondas.
Identyczni ? Oj nie. Podobni ? Oj nie.
Charakterni indywidualiści.
Zero cech wspólnych.
Moje Japy kochane :)

niedziela, 12 lutego 2012

Kaziu w konkurach

Kiedyś, bardzo bardzo dawno temu, w czasach , których osobiście pamiętać nie mogę, gdyż mała byłam albo jeszcze mnie nie było, miało miejsce pewne zdarzenie. 
Zasłyszałam je od babci, dobrze już w  wiek posuniętej, ale o umyśle jasnym i przejrzystym. 
Cała historia na wsi się wydarzyła w czasach, gdy już większa część społeczeństwa w butach po świecie chodziła i nie musiała co wieczór pięt pumeksem szorować aby wykrochmalonej, śnieżnobiałej pościeli nie zabrudzić. Auta też przez wieś przejeżdżały. Sporadycznie, aczkolwiek zdarzało się. Wuj, młody i przystojny wtedy dwudziestokilkulatek do panny na sąsiednią wioskę przez las biegał w konkury. Miłość to wielka była podobno,  ino że ojciec dziewczyny bardzo srogi i ciągle młodych pilnował, aby jakiegoś głupstwa nie strzelili. Rozmawiać mogli tylko przy drzwiach do izby otwartych, żadne pocałunki w grę nie wchodziły. Ojciec wartę pełnił, ze służby swej znakomicie się wywiązywał. Jedną córę tylko miał to też i powodów do pilnowania wiele było.
Tak więc Kazik co niedziela najlepszą koszulinę na kołnierzyku przez matkę cerowaną na plecy wciągał i w las wyruszał, aby do lubej swej dojść i w oczy jej po spoglądać. Drogą różne rzeczy lubił sobie wymyślać. A to, że ojciec Młodej do knajpy pójdzie i samych ich zostawi, a to że sąsiad go do siebie na wódkę zaprosi i młodzi będą mogli choć przez chwilę smaku swych ust skosztować. Jednakże do tej pory - a trzeba przyznać że Kazik cierpliwy był i już od roku tak co niedziela do panny zaglądał  - żaden cud się nie zdarzył. 
Pewnej niedzieli, wiosną , też do panny swej wybrał się Kazik.
Słońce świeciło, las igliwiem pachniał i ptaszki śpiewały. Jakoś tak bardzo przyjemnie mu się szło, gwizdał sobie pod nosem i podskakiwał czasami dla urozmaicenia. 
Gdy lubą swą zobaczył wzrok mu zaiskrzył, radość na twarz się wylała. Chciał ją w ramiona wziąć i w uścisku mocnym trzymać, lecz ojciec już wzrokiem wilka go zdążył obdarzyć, więc powstrzymał swe żądze. Biedny , nieszczęśliwy, tak bardzo zakochany! 
Gdy tak w pokoju siedzieli i w oczy sobie patrzyli, od czasu do czasu tylko jakieś rozmowy prowadząc, świat się zmienił. Niebo barwę granatu przybrało, błyskawice na niebie ścieżki rzeźbiły a hałas przy tym był taki, jakby koniec świata nadchodził. Ciężka to burza była. Wiadomo, ludzie na wsi strachliwi, obrazki święte w okna powtykali i w modły uderzyli. Po jakimś czasie grzmieć i błyskać przestało, deszcz natomiast z nieba nieprzerwaną strugą lał się na świat. 
Godzina późna, Kazik już powinien do domu się zbierać, a tu świata nie widać i wyjść nie ma jak. A przecież z pięć kilometrów jak nic do domu miał.
Rzekł wtedy ojciec Lubej do niego: 
- Wiem, Kaziu, żeś ty dobry chłopak jest i córę mą miłujesz, pozwolę ci więc na noc u nas zostać, gdyż nie godzi się w taką pogodę nawet psa z budy wyganiać.
Niezmiernie Kazimierz ucieszył się na te słowa. Radość w oczach wielką miał, uśmiech twarz mu rozciągał. Wstał , buty założył, kurtkę na plecy wciągnął i powiedział:
- To ja, panie gospodarzu, wrócę, za chwil kilka. Czekajcie !
I drzwiami nieostrożnie trzasnął zamykając je za sobą , przeklął  pod nosem z tego powodu.
Wszyscy w izbie popatrzyli po sobie, nie bardzo zachowanie Kazia pojmując. Jego luba aż purpury na twarzy dostała , gdyż w żaden sposób nie pojmowała, co jej Kaziowi do głowy strzeliło, że jak pozwolenie dostał od ojca surowego przecież to z izby wyszedł na deszcz , na mokro , na niepogodę. 
Nie pozostało im nic innego, jak tylko poczekać na niebogę.
Długo czekali. Ponad godzinę.
W końcu wpadł do izby, przemoczony do suchej nitki, ale uśmiech na twarzy miał. Gdy tylko drzwi za sobą zamknął, rzekł:
- Do domu pobiegłem. Pidżamę przyniosłem.

piątek, 10 lutego 2012

Odpowiedzialni inaczej

Stres dnia codziennego jak wszem i wobec wiadomo potrafi wycisnąć z człowieka wszystkie soki - do ostatniej kropli , przez co człowiekowi chęć do życia odchodzi a depresja rozrasta się do granic niepojętych. Jeśli do stresu w pracy dodamy stres domowy, na który nakłada się aura mroźna i złośliwa - po prostu żyć się nie chce ! A trzeba. Bo dzieci są , a one zawsze i werwę i siły i chęci mają. No, może nie do wszystkiego, ale są rzeczy, które uwielbiają robić. I nie mam tu na myśli wynoszenia kubków i talerzyków ze swojego pokoju, sprzątanie też raczej nie nasuwa mi się na myśl.
Koniec tygodnia to dla mnie już prawdziwa męczarnia. Czuję,że sił  we mnie brak. Wtedy nawet i wstawanie jest kłopotliwe, a budzik dostaje tylko za to, że wykonuje moje polecenia. Przecież, jakbym go nie nakręciła, to po prostu by nie dzwonił, co nie ? 
Każdy z nas ma inne sposoby na odreagowanie stresu. Są dni, kiedy uwalam się na kanapie, zamykam oczy i nikt i nic nie jest w stanie przerwać mojej poobiedniej drzemki, ale są i takie, kiedy potrzebuję mocniejszego odreagowania. 
Właśnie zbliża się ten moment. Chciałabym wyruszyć jutro po pracy ze znajomymi na przysłowiowe piwko. Spotkać się, pogadać,pośmiać i może nawet piwo wypić. Chociaż teraz to tylko grzane. 
Ale ponieważ sama nie jestem , a od dzieciaków wymagam jasnych i konkretnych informacji gdzie idą i co robić zamierzają, przykładem świecę i też się tłumaczę.
- Dzieciaki , jutro chciałabym iść na piwo. 
- Ok. Idź. Ja jadę na koncert... - rzecze Najstarszy. 
- ??? - to ja.
-Oj mamuśka, mamuśka.Poniedziałek. Piętnasta trzydzieści. Mówiłem ci.
- Hmmm. Coś kojarzę....Z kim? A ! No tak, przypominam sobie. Ok. Idź.
- A weźmiesz mnie ze sobą?  - to Róża.
- Jasne, kochanie! Jeśli tylko ty obiecasz mi, że zabierzesz mnie na swoją pierwszą randkę ..
- Mamo ! Ja nie randkuję !
- Wiem, Słońce. Jeszcze.
- Ojej ! Tylko żartowałam. Ale wcale nie jestem pewna, czy chcę ,żebyś szła. Będę tęsknić za tobą.- mówi moja córa ze słodziuchnym uśmiechem na twarzy.
- Przeżyjesz , kotku.
- No wiem. Ale jakbym miała coś słodkiego na pewno łatwiej byłoby mi znieść rozłąkę z tobą !
Czy to nie podchodzi pod przekupstwo ? 
Na arenie ukazuje się Bliźniak Pan.
- Z kim?
- O której wrócisz?
- Jak się ubierzesz?
- Ile piw wypijesz?
-Czy tam jest bezpiecznie?
- Pijani się nie kręcą? Są ochroniarze?
I na koniec.
- Pamiętaj !- Syn wskazuje na mnie palcem dla większego efektu, po czym w tym momencie zawsze pada moje pełne imię i nazwisko -   Pojutrze będziesz jeździć biedronką, więc nie możesz wypić więcej niż pół piwa. A najlepiej  to tego pół też nie pij !!!!
I wybierz się się tu człowieku na piwko...

wtorek, 7 lutego 2012

Dzieciaki... nie zostawiajcie mnie tu, na górze....

Swoją codzienną wędrówkę po necie rozpoczynam od podglądania blogów, które  mnie poruszyły, które przyciągają do siebie. Czasami wymuszają myślenie, czasami  smutek, najczęściej salwy śmiechu.
Gdy przeczytałam wpis o tym , jacy to rodzice potrafią być nieznośni i egoistyczni, przypomniał mi się obrazek siebie z ostatnich wakacji....
Jako matka pracująca i pracoholiczka często zdarza się, że pomimo chęci naprawdę wielkich nie daję rady i przesuwam dziecięce marzenia na czas za tydzień. Były wakacje, już te cieplejsze, sierpniowe, jak obudziłam się i powiedziałam dość. Biorę urlop i zabieram dzieciaki tam, gdzie zechcą. 
Posadziłam ich przed netem i kazałam ułożyć plan wędrówek na trzy dni. Na poważnie i z wiarą, że mamuśka plamy nie da i tym razem nie przełoży , podszedł bliźniak i wygrzebał w necie park linowy. Ponieważ jest to stały telewidz programów discovery i tym podobnych wiedział, o co chodzi i był bardzo chętny na taką wycieczkę. Pozostali nie złożyli sprzeciwów, więc pojechaliśmy.
Biedroną oczywiście, a jakże by !
Na miejscu, w lesie, gdzie pięknie ptaszki śpiewają a wokół delikatnie szumi las, gdy zadarłam głowę do góry i zobaczyłam wszystkie te linki, deseczki , sznurki, drabinki,platformy i nie wiem co jeszcze serce zabiło mi mocniej i zaczęłam zastanawiać się , czy ja naprawdę wiem, co robię !!!! Moje dzieciaki przecież jeszcze takie malutkie są...
Pora była raczej ranna, przed południem, więc zbyt wielu chętnych do wspinaczki nie zastaliśmy. Podglądałam, jak instruktor w wieku moich bliźniaków ( brrrr) tłumaczył zasady zachowania ostrożności,konieczności asekuracji,  co wolno, czego nie i dlaczego tak. Dzieciaki na niewielkim odcinku, na wysokości metra miały możliwość wypróbowania swoich sił a potem podeszły do skałki, gdzie trasa się rozpoczynała. Średnia. Dla wyższych dzieci.
Serce mi w miejscu stanęło. Bałam się, choć do moich obowiązków należało tylko i wyłącznie robienie zdjęć. 
Jako najodważniejszy i najstarszy - rozpoczął Najstarszy. W kasku na głowie, w szelkach, linkami przypiętymi do pasa wystartował i śmigał , jak większa małpka. Młodszy też sobie poradził bez trudu, córa była bezkonkurencyjna. Z dołu  (niektóre przeszkody są na wysokości 8 metrów !!!!! ) obserwowałam, jak się pilnują, jak jedno zwraca uwagę na drugie, jak czekają na siebie. 
- Róża, nie bój się , dasz radę! 
I dała. Cała trójka pokazała, że jest odważna, myśląca i przede wszystkim miałam okazję popatrzeć, jak troszczą się o siebie nawzajem, bo w domu tego wcale nie widać...
Radość moja była przeogromna, gdy w końcu znalazły się na ziemi, tuż obok mnie. Wszystkie trzy japki czerwone i szczęśliwe.
- Mama, to jest super ! Kurcze, ale czad. Widziałaś, jak skakaliśmy ? 
- Ty to wcale taki dobry nie byłeś.. trzeba było czekać na ciebie
- A na ciebie to nie??? A pierwszy zjazd pamiętasz ? Widać było, jak ci kolana drżą.
- Taaak , z odległości pięciu metrów pomiędzy gałęziami widziałeś? Ciekawe jak???
Oho, już po braterstwie krwi - pomyślałam i zaciągnęłam dzieciaki na małą przekąskę.
W trakcie konsumpcji - oj, zgłodniali porządnie - nadal omawialiśmy wrażenia z trasy. Gdzie było ciężko, co im się najbardziej podobało, i tak dalej.
Gdy brzuchy były już raczej pełne, młodszy powiedział, że z chęcią by tam wrócił i chciałby zmierzyć się z najtrudniejszą, czerwoną trasą.....
- O nie. - zaczęłam
-Mama, nie bądź taka. Przecież ty też możesz z nami iść ! - powiedziała córcia.
- O nie nie nie. Nie.
- Nie? Dlaczego nie? Boisz się  - to już bliźniak pan.
No i wzięli mnie, trójką pod włos. Moje dzieci kochane. 
Widziałam jak śmigają po przeszkodach, jak prą do przodu - przyszło mi do głowy, że to nie może być aż takie  straszne, powinnam przeżyć. Tym bardziej, że widać było , że naprawdę im na tym zależy.
Nie jestem jeszcze aż taka stara. Jeśli nie teraz , to kiedy - myślałam  i w końcu wyraziłam ochotę na czynny udział w całej zabawie. Wróciliśmy na plac. Oni przodem, ja za nimi. Osiemnaście przeszkód. 
Drabinę pokonałam, ale już po pierwszej platformie zaczęły się schody..... Co za koszmar !!!!! Masakra . Horror. Ufff. A najgorsze jest to, że nie mogłam się poddać, bo moje latorośle nabijały by się ze mnie do końca życia ! I ściągał by mnie z trasy ratownik w wieku młodszego synka.... O nie !
Nie jestem ułomkiem, nie jestem słaba fizycznie. I siekierką i wiertarką radę daję , ale tu ..... hmmm. 
Przebrnęłam . I owszem. Ale zaoszczędzę sobie wstydu i nie będę opisywać całości pokonywania przeszkód. Wszystkich moich ochów i achów i nie dam rady, o matko, gdzie ja jestem, dzieciaki nie zostawiajcie mnie... Jedno zauważyli wszyscy. Do Tarzana mi daleko. Ze łzami w oczach, bólem mięśni nie do wytrzymania, poczuciem totalnej porażki dla samej siebie dotarłam na dół, gdzie moje maluchy skandowały i dodawały mi odwagi, a w międzyczasie zapomniały, że przed kilkunastoma minutami tez tą trasę pokonywały....
Przez tydzień zapoznawałam się z anatomią. Poznałam mięśnie, o których wcześniej nie miałam pojęcia. Przez tydzień bolało w barkach, plecach , krzyżu, udach, ramionach, szyi, stopach!!!!
Tam powinno się niegrzeczne, egoistyczne mamuśki posyłać !!!
Ale moja dziatwa dumna ze mnie była!