niedziela, 26 lutego 2012

Z górki na ....

To był maj. Kwiaty na jabłonkach pachniały. Słońce świeciło i ogrzewało wszystkie boskie stworzenia. Mnie też. Trawa się zieleniła zielenią nasyconą, na dworze koty wygrzewały swoje brzuszki a psy z sąsiedztwa zaczepiały je nieudolnie. Wiadomo - mądry  pies kota nie rusza, bo smak jego pazurków pozna. Pięknie wtedy na świecie było, żyć się chciało. I oddychać pełną piersią. 
Radość z otaczającego piękna przytłumiała myśl, że człek młody jeszcze i szkolić się musi. A do szkoły daleko było i na dodatek pod górkę się szło. Na południe do szkoły chadzałam, na drugą zmianę. Szkoła mała , dzieci dużo, jakoś to pogodzić trzeba było. Jedyny plus to taki, że wyspać się człowiek do woli mógł. 
A że sprytna ze mnie dziewczynka była do Dziadka po prośbie poszłam, rower wysępiłam. Swojego nie miałam, bo wtedy na komunię modne były zestawy: długopis , zegarek i kalkulator. Ze trzy takowe dostałam. Ale na rower zamienić się nie dało. A szkoda.
Dziadek rower dziwny miał, nie dla dzieci, ale jeździć na nim umiałam. Tak mi się wtedy przynajmniej wydawało. To była męska damka z ramą. Pewnie co niektórzy kojarzą ten środek lokomocji, choć inne sprzęty powoli go zastępują. 
Tak więc  plecak na plecy zarzuciłam, nogę przez ramę przerzuciłam i od płotu się odbijając w drogę się udałam. A nie była to rzecz prosta, gdyż górka przede mną długa i urodziwa była. Tak z półtorej kilometra drogą do nieba na rowerze wcale nie łatwo jechać . Nie wierzycie? Spróbujcie. Tylko rower taki jak ja do kompletu sobie dobierzcie. 
Raz, dwa, raz ,dwa - byle do przodu, byle już na czubku się znaleźć. Potem to tylko frajda i sama przyjemność, bo z górki. Odetchnęłam, gdy na czubku się znalazłam. Powietrze pełną piersią złapałam i w dół ruszyłam. Teraz to hamować trzeba było, bo górka stroma , koła duże i prędkość może nie ponaddźwiękowa, ale zbliżona na pewno była. Samochodów na wsi trzy na krzyż, więc i w miarę bezpiecznie w dół się jechało.
Nagle zauważyłam,że po przeciwnej stronie ulicy , pod górkę, maszeruje nauczyciel historii. A wspomnieć tu muszę że wtedy młody, zaraz po studiach był i przystojny na dodatek, więc wszystkie panny ze szkoły, i te małe i te większe miłością go darzyły. Też w tym kręgu byłam.
Wielka radość na mej twarzy się odmalowała, myśl, że to dobry początek środka dnia przez głowę przeleciała.
Uradowana w nauczyciela owego się wpatrywałam, gdyż świadomość, że jak mu "dzień dobry" powiem zwiększy szansę na przeżycie cudownego dnia, nie dawała mi spokoju. Gapiłam się i gapiłam, momentu podniesienia głowy do góry przez niego oczekując . Coś nie bardzo miał ochotę, gdzieś zamyślony był lub torby z zakupami ciążyły mu za bardzo, bo jak nie podnosił, tak nie podnosił. Już zaczęłam się obawiać, że koło niego niezauważona przejadę, gdy nagle łups! Coś mi pod koła wpadło, do przodu jechać nie dało a na dodatek w górę poleciałam jak z torpedy jakiejś. Strasznie zdziwiona , że na asfalcie siedzę a rower obok jakoś tak dziwnie powykrzywiany leży , głowę do góry zadarłam. Pod słońce miałam, nie wiele widziałam, ale " łomatkobosko!" " jużjamatcetwojejpowiemjakiłobuzzciebiejest!" i "gdziemaszoczyłamago!" usłyszałam, bo słuch wtedy jeszcze dobry miałam. 
Głowę otrzepałam, gdyż wcale nie wiedziałam, co to się wydarzyło tak nagle, i wtedy Ciotkę rozpoznałam. Stała nade mną z sandałem w dłoni jakieś paski mi pokazując, wrzeszcząc na cały głos i sprawiedliwości boskiej się dopominając. O rzesz ty! Się narobiło!- pomyślałam, tyłek z asfaltu podniosłam, ciocię przeprosiłam, rower pozbierałam i w dalszą drogą ruszyłam.
A dzień dobry nauczycielowi od historii nie powiedziałam.....
Już go nie było. 
Do dziś zastanawiam się, czy przyglądał się mojej porażce czy też nic nie zauważył, bo przygnębiony był? Chyba już wiedzieć nie chcę. 
A gdy po wielkich bólach i strachu o własną doopę  mamie całe zdarzenie opowiedziałam i do ciotki z czekoladą ją wygnałam dowiedziałam się , że z pośladków cioteczki śliwkę zrobiłam. Jak ? Kierownicą.
Tak zapatrzona w bożyszcze byłam , że ciotki idącej przede mną nie zauważyłam :)

czwartek, 23 lutego 2012

Kilka godzin dla innych. Czy to tak wiele?

Przeżywam dziś ogromny, wewnętrzny dylemat. W którą stronę zmierzamy ? Jako ludzie, jako osoby myślące, żyjące stadnie w kręgu rodziny.
Opowiem Wam  o jednej z takich rodzin. O mojej rodzinie.
Gdy byliśmy mali, co niedziela, hucznie zwalaliśmy się Babci na głowę. Im więcej nas było, tym lepiej. Babcia z Dziadkiem lubili siadać na ławeczce przed domem lub pod letnią kuchnią razem z naszymi rodzicami , a my w tym czasie albo wygłupialiśmy się na podwórku, albo też ze słoikami chodziliśmy do pobliskiej rzeczki łowić, a może raczej łapać ryby. Zawsze było wesoło, fajnie i miło. I zawsze Babcia miała dla nas cukierki. Na święta  Bożego Narodzenia też zjeżdżaliśmy się do Nich, by wspólnie spożyć wigilijną kolację. Dziadkowie jak mogli, tak pomagali. 
Dorastaliśmy, byliśmy coraz starsi , mieliśmy coraz więcej własnych spraw i kłopotów, do Dziadków zajeżdżało się rzadziej. Ale kontakt zawsze był. Później, gdy wieś została uzbrojona w przewód telefoniczny, było już bardzo lajtowo. Gdy nie można było pojechać , można było zadzwonić. Z  życzeniami, z zapytaniem o zdrowie. 
Dorośliśmy. My, wnuczki, mamy teraz dzieci, zajmujemy się nimi, nasze mamy nam pomagają, bo takie czasy, bo inaczej się nie da. Chcesz przetrwać, musisz dawać z siebie wszystko i jeszcze trochę więcej . Coraz mniej czasu dla innych . Ciągle w pogoni za ..... za czym ? Nie za kasą, bardziej chyba za bytem. Aby nie zaginąć, nie odpaść, nie dać się pochłonąć paszczy bezrobocia i problemów egzystencjalnych . Ciągle w biegu.
A Babcia z Dziadkiem żyli sobie na uboczu, ciesząc się ze zdjęć, z telefonów. Rzadkich bo rzadkich, ale pozwalających utrzymać kontakt z rodziną. 
Dziadek śpi. Już trzeci miesiąc niedługo minie. Oddycha samodzielnie, lekarze mówią, że jest najzdrowszą osobą na oddziale. I tętno i ciśnienie  - wszystko w normie. Zdrowy. Ale ma uszkodzony mózg, paraliż czterokończynowy, rurkę tracheostomijną , która nie pozwala nam wziąć go do domu, gdzie nie będzie miał odpowiedniej opieki dwudziestoczterogodzinnej. Zapadła decyzja, że Dziadek zostanie wywieziony do hospicjum  oddalonego od domu 40 km. Nikt nie zrezygnuje z pracy. Też tego nie zrobię. Mam troje dzieci. Ale nawet pomijając ten fakt - Babcia nie mogła się z tym pogodzić. Zawał. Przy Dziadkowym łóżku w szpitalu. Z żalu ? Ze stresu ? Tego nie wie nikt. To było kilka dni temu. Ponieważ źle poczuła się w miejscu, gdzie najłatwiej otrzymać pomoc, szybko ją otrzymała. Kilka dni w szpitalu, potem oddział kardiologii w innym mieście, gdzie wykonano koronarografię . Dziś Babcia została wypisana ze szpitala. Wnuczków i ich małżonków dookoła wystarczająco. A ona co ? W autobus? 
Wszyscy zbyt zajęci. Moja biedrona (samochód) bez ogrzewania, z ciągle szwankującymi różnymi częściami nadaje się co najwyżej na podróż do lasu, nie po kogoś, kto jest zmęczony, wyczerpany i chory . 
Urwałam się na dwie godziny z pracy , poprosiłam znajomą, która sprzętem zdecydowanie lepszym jeździ i pojechałyśmy po Babcię. 
Potem wróciłam do pracy, zostałam chwilę dłużej, aby pokończyć to, co do mnie należy, zrobiłam zakupy i pojechałam do Babci. 
Siedziały we dwie, razem z moją Mamą i rozmawiały o hospicjum. Babcia nie daje rady, by do Dziadka codziennie busem jeździć, niemożliwością też jest, by jeździła do Niego gdy będzie oddalony o tyle kilometrów. Kto wtedy będzie Dziadka golił? No właśnie?
Zasugerowałam, że jakoś podzielimy się z innymi wnuczkami i na zmianę raz na tydzień zawieziemy ją na miejsce. Jak będzie trochę cieplej  to i moja biedroneczka da radę.
Skwitowała moją wypowiedz krótko : 
- Dziecko, o czym ty mówisz.....
Nie napiszę , jak się poczułam. Nie napiszę, jak mi było wstyd za wszystkich , którzy czasu nie mają. Daruję sobie. Ale żal, że Babcia tak doskonale zdaje sobie sprawę z tego , że dziś tak wiele rzeczy jest ważniejszych - po prostu, boli. 

wtorek, 21 lutego 2012

..byle nie do Warszawy...

Dzieciaki mają ferie. Mamusia zapracowana, urlopu nie ma, więc potomstwo samo sobie radzić musi.  Bliźniaki  radę dają, co najwyżej do kolegów lub koleżanek podwózki potrzebują. A jak nie mają ochoty, to  przy kompie urzędują przepisowo osiem godzin albo i dłużej nadgodzinki  bijąc. Chata wolna, myszy rajcują.
Z Najstarszym jest problem. Nawet nie tyle z nim, co z otaczającą nas rzeczywistością. 
Poważniejszy , doroślejszy - gdzieś tak w okolicach czwartego roku życia dorósł, jak mu mamusia dwie małe rozdarte japki do domu przywiozła  - innych uciech poszukuje i innych się doprasza. Ferie - umysł odpocząć powinien , nowych sił nabrać, chęci do życia odzyskać. W domu praktycznie go nie ma, do znajomych, choć daleko , na spotkania wyrusza. Wszystko byłoby w porządku , gdyby nie drobny szczegół. Moje dziecko z dnia na dzień coraz dalej chce podróżować. Już nie miasteczko gdzie beret doleci przy odpowiednim wietrze, już nie miasto, gdzie nauki  pobiera,  miasto wojewódzkie też już poznał - dalej chce się wychylić. Ok. Nawet nie chcę na głos wspominać gdzie mnie w jego wieku nosiło i co mi się zwiedzić udało, ani też z kim na te eskapady się wybierałam. Jak chce, niech jedzie ! Niech się dziecko świata uczy ! Niech samo dorosłe decyzje podejmuje ! A jak !
Chce się do znajomych, do miasteczka 50 km oddalonego od miejsca zamieszkania wybrać. Godzinka w transporcie i dziecko na miejscu.  Niby problemu nie widać. A jednak. 
Pięćdziesiąt kilometrów. Rowerem trzy, cztery godziny i jest na miejscu. Ale pogoda nie ta, warunki nieodpowiednie.  Prawa jazdy nie ma, mamuśka w pracy więc transport publiczny pozostaje.
I tu zaczynają się schody. 
Za moich czasów, a pociągiem do szkoły podstawowej dojeżdżałam, problemu nie było, co godzinkę coś jechało i do domu zawiozło. 
Otworzyliśmy internet, strony z rozkładami jazdy wywlekliśmy na wierzch i szukanie się rozpoczęło. Pociąg tam - o szóstej, następny o trzynastej. Powrotny - o siedemnastej. Albo o szóstej rano następnego dnia. I teraz pytanie - zwalić się komuś o siódmej na głowę czy też hotel wynająć, aby porządku domowego nie zakłócać i o odpowiedniej godzinie towarzystwo pożegnać nie nadużywając gościny?
PKS - troszkę częściej , tak ze trzy na dobę można znaleźć , ale cóż z tego , jak później z miasta wojewódzkiego nie ma czym do domu dojechać, bo za późno ? 
Czy to wina przewoźników, czy też nasza jest , że tak mało kursów i pociągi i autobusy mają?  
Czarna rozpacz człowieka ogarnia gdy pomyśli, że w naszym kraju jakoś nie tak to wszystko się dzieje. Kiedyś, gdy jeszcze mała byłam , mogłam z mamą do babci pociągiem co godzinka dojechać. Teraz pociągów pięć na cały dzień, trasa krótka, 36 km do pokonania. Ostatni o dziewiętnastej. PKS o siedemnastej, bus o dwudziestej drugiej na szczęście, ale z busa jeszcze 5 km do pokonania piechotą.
Wiem, że na wsi mieszkam. Ale nie zdawałam sobie sporawy, że na końcu świata. Tam, gdzie cywilizacja prawie już  nie zagląda. Pewnie moje prawnuczki będą po drzewach skakać i w jaskiniach mieszkać.

poniedziałek, 20 lutego 2012

Się babie kuligu zachciało....

Z ust do ust, z chałupy do chałupy poszła wieść,  że przebiśniegi  gdzieniegdzie łepki swe na światło dzienne wypuszczają więc zima  ku  końcowi  się ma (NARESZCIE!) więc ostatnia to już chwila, by na typowo zimową wyprawę się wybrać i kulig zaliczyć. Znajomi moi zaprawieni w tym sporcie co roku takie zabawy urządzają, ja, rzec można, dziewicą w tych kwestiach.... byłam. Kulig z podstawówki się nie liczy. Wtedy to tak jakby dziadek sanki ciągnął, na spokojnie, bez nerwa i bez pośpiechu. A ponieważ na kuligi nie chadzałam mylne wyobrażenie o nim miałam. Oj, mylne ! Bliźniaki chęć uczestniczenia w wyprawie wyraziły, więc z innymi znajomymi na miejsce startu stawiliśmy się punktualnie. Róża rajstopy pod spodnie wciągnęła, może to nic wielkiego, acz pragnę zaznaczyć, że ostatni raz takie wydarzenie miało miejsce przed ukończeniem przez nią drugiego roku życia , kiedy to rwąc kolejne rajstopki w trakcie próby zrzucenia ich z siebie kategorycznie i jednoznacznie dała mi do zrozumienia, że to było ostatni raz! I było. Do wczoraj.
Tak więc dziecko matki wyjątkowo posłuchało, grubo się ubrało. Pan Bliźniak protestów nie składał, wszystko na siebie wciągał. 
Pogoda piękna, słoneczko delikatnie nas po twarzach ciepłem smagało, wiatr tylko od czasu do czasu jak zawiał to czapkę z głowy zrywał. Ale ok. Śnieg był, kulig się zaczął. 
Na saniach pierwszych, zaraz za bryczką ciągniętą przez ciągnik się rozsiadłam, razem z kolegą, pewna, że w razie czego pomocy udzieli i przed upadkiem uchroni. A guzik. Taki z niego kuligowiec jak i ze mnie. Gdy już dzieciaki po jednym upadku z sanek zaliczyły doszłam do wniosku , że jak rodzina to kupą trzymać się musi i też upadek zaliczyłam. Tylko po to, by bliźniaki pewniej się poczuły i osamotnione nie były. A co by i mnie lepiej było, kolegę, który miał mnie piersią bronić i przed upadkiem ustrzec ze sobą pociągnęłam. Śmiechu co niemiara było z nas. Gdy tylko głęboko w las wjechaliśmy kierowca zaczął przyspieszać, zwalniać, zygzaki na drodze zostawiać. Oj , ciężko było się w sankach utrzymać ! W prawo, w lewo , w lewo, szybciej wolniej, poczekaj ! Spadł! Jazda! Heja ! Stój! Zaczekaj! Spadła! Stój ! 
Po piętnastu minutach jazdy wyglądaliśmy jak bałwanów kupa i wszystkie przemoczone do suchej nitki. Ale jazda była świetna i zabawa przednia. Gdy koleżanka męża za kierownicą zmieniła, wtedy to dopiero zaczęło się dziać. Ona szalona, on odważny ! Zawijas za zawijasem, dzieciaki w krzyk, w śmiech , dorośli wcale nie gorsi swoimi gardłami ich wspomagali. Jeden tylko dobrze i wygodnie miał. Ten co na bryczce siedział. Przeziębiony był niedawno i  ryzykować nie chciał.  I zaczęła się wojna na śnieżki. Ponieważ , tak jak rzekłam na początku, niewprawiona w takich wyprawach jestem tylko głowę pochylałam, gdy śnieżne kuliki atakowały z przodu moją biedną głowę. Z tyłu niestety obraz zamazany miałam, głowę obrócić się bałam , bo to upadkiem groziło,  więc zaliczałam od czasu do czasu białą kopułę na czapce. A rzec muszę , że wcale nie łatwą sprawą jest na sankach siedzieć, drogi się trzymać, wywrócić się nie dać i śnieżkami rzucać. Dorośli jak dzieci się zachowywali, a dzieciaki nie wiem czy z sytuacji, czy też z dorosłych się naśmiewali. 
Przemoczeni, zziębnięci ale szczęśliwi do miejsca zajechaliśmy. Ognisko napalone,  panowie - całe trzy sztuki chłopa, po patyki do kiełbasek w las poszli a kobiety kiełbasy zaczęły szykować.  Troszkę prądziku, dla dzieci herbatka z termosu , dobrze było. Nad ogniskiem co prawda para się unosiła, gdy nasze członki odmarzać zaczęły, ale jakoś tak widzieliśmy się na przeciw i nikomu to nie przeszkadzało. Wręcz przeciwnie. Przyjemnie było móc się rozgrzać trochę i wodę z siebie  odparować.

Nie byliśmy jedyną  grupą kuligowców. Aż cztery wyprawy w jednym, znaczącym miejscu w lesie się spotkały. Każdy przy swoim ognisku coś pałaszował, nasi mężczyźni też w końcu z kijami wrócili i rozpoczęło się grupowe smażenie kiełbasy.
A potem walka na śnieżki. Dopiero co podsuszone rękawice w ruch poszły  i znów przemokły. Śnieg idealny był, nawet kulek nie trzeba było formować, sam się kleił. Stanęli sąsiedzi z sąsiedniego ogniska lekko od nas oddaleni i hejta w nas kulkami rzucać. No nie mogliśmy tak bezczynnie stać i przyglądać się jak wrogi obóz broń w górę uniósł i wojnę zaczął. Dzieciaki pierwsze do ataku ruszyły, my, dorośli, tuż za nimi.  


  A na środku placu boju, pod jednym z nielicznych drzew w tym miejscu, pięcioletni syn koleżanki piersią swego bałwanka bronił. Dopiero co mu uszy zdążył doczepić i guziki wprawić, a już biedny na atak był narażony ! Oj, komicznie to wyglądało ! Ale uchronił ! Wszystko na swoją pięcioletnią klatę przyjął i bałwanek przetrwał.



W drodze powrotnej, wiekiem się wymawiając, pewna , że dzieciaki same radę sobie już doskonale dadzą, technikę powożenia sankami w kuligu opanowały do perfekcji na bryczkę uciekłam, bólem mięśni i stawów się tłumacząc. Ach, cóż to był za ból !
Zerowy, w porównaniu z dzisiejszym. Znów mi się obecność mięśni na co dzień nie używanych przypomniała. 



czwartek, 16 lutego 2012

O Matko !

Koleżanka ma synka. Dużo koleżanek ma dzieci, jednak ta jedna, o której tu mowa ma synka. Jedynaka. Dzieciak ma dziewięć lat, dobrze się uczy. Sprytny i inteligentny jest.  Zaczął jej chorować w zeszłym roku.W październiku. Bolał go brzuch, głowa, jak nie głowa, to brzuch. Zaczął opuszczać zajęcia  w szkole, dwa, trzy dni zostawał w domu, bo nie radził sobie z bólem.  Koleżanka od lekarza do lekarza z nim jeździła. Zaczęła w ośrodku zdrowia, od lekarza rodzinnego .Mówiła ,że to może jaki pasożyt albo co, bo dzieciaki w okolicy coś miały. Młoda pani doktor badania zleciła, wszystkie dobrze wyszły, a dzieciak jak chory był tak był. Po namolnych wizytach koleżanki w ośrodku pani doktor stwierdziła, ze to nerwica musi być, bo niemożliwością jest , aby dziecko tak brzuch z niczego bolał. Skierowanie wypisała, Koleżanka pojechała dalej pomocy szukać.  Lekarz nic nie znalazł, stwierdził , że on nie widzi żadnych podstaw do leczenia, okulistę zalecił. Okulista też oczywiście nic nie znalazł. Znów się Koleżanka w przychodni z dzieckiem znalazła. Święta tuż za pasem, dzieciaka nadal i brzuch i głowa a teraz na dodatek jeszcze i gardło bolało. Mizerniał w oczach. Chęci do nauki nie miał i sił też mu brakowało. Inny lekarz rodzinny, bo wiadomo jak to w ośrodkach w małym miasteczku jest. Idziesz do tego, do którego numerek uda ci się zdobyć siłą zazwyczaj w okresie zimowym, gdy przeziębienia i różne inne choroby dopadają połowę mieszkańców i oczywiście do tego lekarza, który danego dnia przyjmuje pacjentów. Tak więc inny lekarz, badania od nowa. Krew ok, mocz w porządku, kał - owsików nie stwierdzono. A dziecko jak płakało, tak płacze i z bólu kuli się na łóżku. Krople od brzucha, tabletka od głowy, syrop na gardło.  Ponieważ żadne z zastosowanych lekarstw nie pomagało, padła decyzja - szpital.  Należy wykonać tomografię komputerową głowy oraz gastroskopię i kolonoskopię. Po kłótni, że dziecko tak już od trzech miesięcy choruje i nie może dłużej czekać udało załatwić się miejsce na oddziale na za dwa tygodnie. Zrobiono tomograf - wszystko ok. Wypisano małego ze szpitala, po to tylko , by za trzy dni przyjąć go ponownie , ale na inny oddział, by wykonać kolonoskopie i gastroskopie. Zrobiono ponownie badania kału na obecność pasożytów, w międzyczasie wykonano kolonoskopie. Mały nie bardzo chce na ten temat rozmawiać, wstydzi się. I nagle jest ! Diagnoza ! Pasożyt glisty ludzkiej ! 
Ucieszyła się Koleżanka, wreszcie wiedziała, co synowi dolega. Za siedmiodniową dawkę leku dla syna zapłaciła 350 zł, do domu go zabrała i leczyć zaczęła. Było dobrze. Mały przeraził się , jak w necie zobaczył, co w sobie ma, siłą woli chciał się wspomóc i wroga wygonić. Ale po trzech dniach znów zaczął się gorzej czuć, znów brzuch, głowa i gardło bolało. Tabletki do końca wybrał - ból był nadal. Jest nadal. Wczoraj zrezygnowana poszła do lekarza dla dorosłych. Do tych od dzieci nie było już numerków. Pani doktor to już taka emerytka, pracuje jeszcze , bo w domu siedzieć nie chce. Jeszcze dobrze koleżanka nie weszła z małym do niej, jeszcze nie powiedziała z czym przychodzi, pani doktor spojrzała na niego , spojrzała na nią i powiedziała - robaki macie. 
Rozpłakała się biedulinka. 
 - Bo ja właśnie z tym do pani przychodzę, pani doktor. Mały właśnie tabletki skończył i nadal źle się czuje.
 - I będzie. Jeszcze ze dwa miesiące. Tabletki zabijają dorosłe osobniki, larwy nadal w nim są. Lekarstwo działa, powoli powinno je wykończyć. Dawkę na za dwa tygodnie masz? 
- Mam. 
 - A jakie leki ?  - tu koleżanka podała nazwę której nie pamiętam niestety, na co pani doktor odrzekła:
- O matko! . Toś fortunę na nie wydała. A ty jakie bierzesz?
- Nie biorę. Nie kazano mi.
- A słodkie jesz? 
- Jem. Lubimy słodycze. Oboje.
 - No. Toście je sobie doobrze podkarmili. 
Doktor recepty na refundowane leki wypisała, 3,50 zł za sztukę, dietę błonnikową nakazała i do domu wygoniła.
 Będzie dobrze  - rzekła na koniec. 
A z naszą służbą zdrowia kiedy ? 

środa, 15 lutego 2012

Szczęśliwych 13

Najpierw był słoń....Nie, słoń zdecydowanie był później.
Przed słoniem było ziarenko, ziarenka, kuleczka, motylek - zwał jak zwał, do lekarza trzeba było iść. Lekarz zbadał, głową pokiwał , pewności nie miał. Ja miałam . Po miesiącu, gdy do niego wróciłam, on też pewny był. Ważył, mierzył, badał, bicia serca słuchał i głową kiwał.
Jakoś tak nagle zaufanie do niego straciłam, bo ciągle mieszał i nie wiedział który to miesiąc . Bo z miesiączki co innego i z badania też co innego mu wychodziło. W końcu do szpitala na USG posłał.
Kazali, pojechałam. 
Pani doktor młoda, miła i gadulska była. Gdy już zaczęła moje wnętrzności oglądać do drugiej pani w białym fartuszku siedzącej przy maszynie mówiła:
- ciąża pojedyncza, akcja , wielkość , prawidłowy obraz serca..... , przybliżona waga dziecka ...- słuchałam jej z zapartym tchem -  poczekaj..., Krysiu ...poczekaj...czekaj....czeka.....wyrzuć tą kartkę.... no już ...wyrzucaj.... zacznij od nowa.....
Gapiłam się na doktorkę  z zapartym tchem,  czułam , że za chwilę nie wytrzymam i zeskoczę z tego wyrka, na którym dobrowolnie się położyłam - Pani doktor, ale co jest ? O co chodzi?  Coś nie tak ? 
- Nic nic...proszę leżeć spokojnie....Krysiu, już ? - gapiła się cały czas w ekran monitora nie zwracając uwagi na przerażenie , które zaczynało mnie ogarniać. Już przez myśl przeleciał mi obraz dzieciaka z pięcioma rączkami, bez paluszków, już czułam, że nie powstrzymam się od płaczu ( wszem i wobec wiadomo - tylko sekunda potrzebna w takim stanie i Wisła przez Kielce popłynie ) gdy w końcu rzekła:
-Już? - spojrzała na koleżankę - To zaczynamy....Jeszcze raz...  Ciąża bliźniacza.....
Zatkało mnie.

 I wtedy właśnie powoli zaczął pojawiać się słoń. Tym słoniem byłam ja. Było mi ciasno, niewygodnie, wszystko ściskało, kopało - cztery  nogi aż!!! Czkało - oj koszmar, razem z brzuchem skakałam, turlało, kręciło, wierciło, puchło.... Ufff ciężko było. Ale się udało !!!
Dokładnie trzynaście lat temu urodziły się bliźniaki. Jedno po drugim. Pan Bliźniak jest o 5 minut starszy od Róży i baardzo się z tym obnosi.
Ale , wtedy, oboje byli mali malusińscy, chociaż przy Różyczce to Bliźniak jak Herod wyglądał...Ona drobniutka czarnulka, on całkiem sobie blondas.
Identyczni ? Oj nie. Podobni ? Oj nie.
Charakterni indywidualiści.
Zero cech wspólnych.
Moje Japy kochane :)

niedziela, 12 lutego 2012

Kaziu w konkurach

Kiedyś, bardzo bardzo dawno temu, w czasach , których osobiście pamiętać nie mogę, gdyż mała byłam albo jeszcze mnie nie było, miało miejsce pewne zdarzenie. 
Zasłyszałam je od babci, dobrze już w  wiek posuniętej, ale o umyśle jasnym i przejrzystym. 
Cała historia na wsi się wydarzyła w czasach, gdy już większa część społeczeństwa w butach po świecie chodziła i nie musiała co wieczór pięt pumeksem szorować aby wykrochmalonej, śnieżnobiałej pościeli nie zabrudzić. Auta też przez wieś przejeżdżały. Sporadycznie, aczkolwiek zdarzało się. Wuj, młody i przystojny wtedy dwudziestokilkulatek do panny na sąsiednią wioskę przez las biegał w konkury. Miłość to wielka była podobno,  ino że ojciec dziewczyny bardzo srogi i ciągle młodych pilnował, aby jakiegoś głupstwa nie strzelili. Rozmawiać mogli tylko przy drzwiach do izby otwartych, żadne pocałunki w grę nie wchodziły. Ojciec wartę pełnił, ze służby swej znakomicie się wywiązywał. Jedną córę tylko miał to też i powodów do pilnowania wiele było.
Tak więc Kazik co niedziela najlepszą koszulinę na kołnierzyku przez matkę cerowaną na plecy wciągał i w las wyruszał, aby do lubej swej dojść i w oczy jej po spoglądać. Drogą różne rzeczy lubił sobie wymyślać. A to, że ojciec Młodej do knajpy pójdzie i samych ich zostawi, a to że sąsiad go do siebie na wódkę zaprosi i młodzi będą mogli choć przez chwilę smaku swych ust skosztować. Jednakże do tej pory - a trzeba przyznać że Kazik cierpliwy był i już od roku tak co niedziela do panny zaglądał  - żaden cud się nie zdarzył. 
Pewnej niedzieli, wiosną , też do panny swej wybrał się Kazik.
Słońce świeciło, las igliwiem pachniał i ptaszki śpiewały. Jakoś tak bardzo przyjemnie mu się szło, gwizdał sobie pod nosem i podskakiwał czasami dla urozmaicenia. 
Gdy lubą swą zobaczył wzrok mu zaiskrzył, radość na twarz się wylała. Chciał ją w ramiona wziąć i w uścisku mocnym trzymać, lecz ojciec już wzrokiem wilka go zdążył obdarzyć, więc powstrzymał swe żądze. Biedny , nieszczęśliwy, tak bardzo zakochany! 
Gdy tak w pokoju siedzieli i w oczy sobie patrzyli, od czasu do czasu tylko jakieś rozmowy prowadząc, świat się zmienił. Niebo barwę granatu przybrało, błyskawice na niebie ścieżki rzeźbiły a hałas przy tym był taki, jakby koniec świata nadchodził. Ciężka to burza była. Wiadomo, ludzie na wsi strachliwi, obrazki święte w okna powtykali i w modły uderzyli. Po jakimś czasie grzmieć i błyskać przestało, deszcz natomiast z nieba nieprzerwaną strugą lał się na świat. 
Godzina późna, Kazik już powinien do domu się zbierać, a tu świata nie widać i wyjść nie ma jak. A przecież z pięć kilometrów jak nic do domu miał.
Rzekł wtedy ojciec Lubej do niego: 
- Wiem, Kaziu, żeś ty dobry chłopak jest i córę mą miłujesz, pozwolę ci więc na noc u nas zostać, gdyż nie godzi się w taką pogodę nawet psa z budy wyganiać.
Niezmiernie Kazimierz ucieszył się na te słowa. Radość w oczach wielką miał, uśmiech twarz mu rozciągał. Wstał , buty założył, kurtkę na plecy wciągnął i powiedział:
- To ja, panie gospodarzu, wrócę, za chwil kilka. Czekajcie !
I drzwiami nieostrożnie trzasnął zamykając je za sobą , przeklął  pod nosem z tego powodu.
Wszyscy w izbie popatrzyli po sobie, nie bardzo zachowanie Kazia pojmując. Jego luba aż purpury na twarzy dostała , gdyż w żaden sposób nie pojmowała, co jej Kaziowi do głowy strzeliło, że jak pozwolenie dostał od ojca surowego przecież to z izby wyszedł na deszcz , na mokro , na niepogodę. 
Nie pozostało im nic innego, jak tylko poczekać na niebogę.
Długo czekali. Ponad godzinę.
W końcu wpadł do izby, przemoczony do suchej nitki, ale uśmiech na twarzy miał. Gdy tylko drzwi za sobą zamknął, rzekł:
- Do domu pobiegłem. Pidżamę przyniosłem.

piątek, 10 lutego 2012

Odpowiedzialni inaczej

Stres dnia codziennego jak wszem i wobec wiadomo potrafi wycisnąć z człowieka wszystkie soki - do ostatniej kropli , przez co człowiekowi chęć do życia odchodzi a depresja rozrasta się do granic niepojętych. Jeśli do stresu w pracy dodamy stres domowy, na który nakłada się aura mroźna i złośliwa - po prostu żyć się nie chce ! A trzeba. Bo dzieci są , a one zawsze i werwę i siły i chęci mają. No, może nie do wszystkiego, ale są rzeczy, które uwielbiają robić. I nie mam tu na myśli wynoszenia kubków i talerzyków ze swojego pokoju, sprzątanie też raczej nie nasuwa mi się na myśl.
Koniec tygodnia to dla mnie już prawdziwa męczarnia. Czuję,że sił  we mnie brak. Wtedy nawet i wstawanie jest kłopotliwe, a budzik dostaje tylko za to, że wykonuje moje polecenia. Przecież, jakbym go nie nakręciła, to po prostu by nie dzwonił, co nie ? 
Każdy z nas ma inne sposoby na odreagowanie stresu. Są dni, kiedy uwalam się na kanapie, zamykam oczy i nikt i nic nie jest w stanie przerwać mojej poobiedniej drzemki, ale są i takie, kiedy potrzebuję mocniejszego odreagowania. 
Właśnie zbliża się ten moment. Chciałabym wyruszyć jutro po pracy ze znajomymi na przysłowiowe piwko. Spotkać się, pogadać,pośmiać i może nawet piwo wypić. Chociaż teraz to tylko grzane. 
Ale ponieważ sama nie jestem , a od dzieciaków wymagam jasnych i konkretnych informacji gdzie idą i co robić zamierzają, przykładem świecę i też się tłumaczę.
- Dzieciaki , jutro chciałabym iść na piwo. 
- Ok. Idź. Ja jadę na koncert... - rzecze Najstarszy. 
- ??? - to ja.
-Oj mamuśka, mamuśka.Poniedziałek. Piętnasta trzydzieści. Mówiłem ci.
- Hmmm. Coś kojarzę....Z kim? A ! No tak, przypominam sobie. Ok. Idź.
- A weźmiesz mnie ze sobą?  - to Róża.
- Jasne, kochanie! Jeśli tylko ty obiecasz mi, że zabierzesz mnie na swoją pierwszą randkę ..
- Mamo ! Ja nie randkuję !
- Wiem, Słońce. Jeszcze.
- Ojej ! Tylko żartowałam. Ale wcale nie jestem pewna, czy chcę ,żebyś szła. Będę tęsknić za tobą.- mówi moja córa ze słodziuchnym uśmiechem na twarzy.
- Przeżyjesz , kotku.
- No wiem. Ale jakbym miała coś słodkiego na pewno łatwiej byłoby mi znieść rozłąkę z tobą !
Czy to nie podchodzi pod przekupstwo ? 
Na arenie ukazuje się Bliźniak Pan.
- Z kim?
- O której wrócisz?
- Jak się ubierzesz?
- Ile piw wypijesz?
-Czy tam jest bezpiecznie?
- Pijani się nie kręcą? Są ochroniarze?
I na koniec.
- Pamiętaj !- Syn wskazuje na mnie palcem dla większego efektu, po czym w tym momencie zawsze pada moje pełne imię i nazwisko -   Pojutrze będziesz jeździć biedronką, więc nie możesz wypić więcej niż pół piwa. A najlepiej  to tego pół też nie pij !!!!
I wybierz się się tu człowieku na piwko...

wtorek, 7 lutego 2012

Dzieciaki... nie zostawiajcie mnie tu, na górze....

Swoją codzienną wędrówkę po necie rozpoczynam od podglądania blogów, które  mnie poruszyły, które przyciągają do siebie. Czasami wymuszają myślenie, czasami  smutek, najczęściej salwy śmiechu.
Gdy przeczytałam wpis o tym , jacy to rodzice potrafią być nieznośni i egoistyczni, przypomniał mi się obrazek siebie z ostatnich wakacji....
Jako matka pracująca i pracoholiczka często zdarza się, że pomimo chęci naprawdę wielkich nie daję rady i przesuwam dziecięce marzenia na czas za tydzień. Były wakacje, już te cieplejsze, sierpniowe, jak obudziłam się i powiedziałam dość. Biorę urlop i zabieram dzieciaki tam, gdzie zechcą. 
Posadziłam ich przed netem i kazałam ułożyć plan wędrówek na trzy dni. Na poważnie i z wiarą, że mamuśka plamy nie da i tym razem nie przełoży , podszedł bliźniak i wygrzebał w necie park linowy. Ponieważ jest to stały telewidz programów discovery i tym podobnych wiedział, o co chodzi i był bardzo chętny na taką wycieczkę. Pozostali nie złożyli sprzeciwów, więc pojechaliśmy.
Biedroną oczywiście, a jakże by !
Na miejscu, w lesie, gdzie pięknie ptaszki śpiewają a wokół delikatnie szumi las, gdy zadarłam głowę do góry i zobaczyłam wszystkie te linki, deseczki , sznurki, drabinki,platformy i nie wiem co jeszcze serce zabiło mi mocniej i zaczęłam zastanawiać się , czy ja naprawdę wiem, co robię !!!! Moje dzieciaki przecież jeszcze takie malutkie są...
Pora była raczej ranna, przed południem, więc zbyt wielu chętnych do wspinaczki nie zastaliśmy. Podglądałam, jak instruktor w wieku moich bliźniaków ( brrrr) tłumaczył zasady zachowania ostrożności,konieczności asekuracji,  co wolno, czego nie i dlaczego tak. Dzieciaki na niewielkim odcinku, na wysokości metra miały możliwość wypróbowania swoich sił a potem podeszły do skałki, gdzie trasa się rozpoczynała. Średnia. Dla wyższych dzieci.
Serce mi w miejscu stanęło. Bałam się, choć do moich obowiązków należało tylko i wyłącznie robienie zdjęć. 
Jako najodważniejszy i najstarszy - rozpoczął Najstarszy. W kasku na głowie, w szelkach, linkami przypiętymi do pasa wystartował i śmigał , jak większa małpka. Młodszy też sobie poradził bez trudu, córa była bezkonkurencyjna. Z dołu  (niektóre przeszkody są na wysokości 8 metrów !!!!! ) obserwowałam, jak się pilnują, jak jedno zwraca uwagę na drugie, jak czekają na siebie. 
- Róża, nie bój się , dasz radę! 
I dała. Cała trójka pokazała, że jest odważna, myśląca i przede wszystkim miałam okazję popatrzeć, jak troszczą się o siebie nawzajem, bo w domu tego wcale nie widać...
Radość moja była przeogromna, gdy w końcu znalazły się na ziemi, tuż obok mnie. Wszystkie trzy japki czerwone i szczęśliwe.
- Mama, to jest super ! Kurcze, ale czad. Widziałaś, jak skakaliśmy ? 
- Ty to wcale taki dobry nie byłeś.. trzeba było czekać na ciebie
- A na ciebie to nie??? A pierwszy zjazd pamiętasz ? Widać było, jak ci kolana drżą.
- Taaak , z odległości pięciu metrów pomiędzy gałęziami widziałeś? Ciekawe jak???
Oho, już po braterstwie krwi - pomyślałam i zaciągnęłam dzieciaki na małą przekąskę.
W trakcie konsumpcji - oj, zgłodniali porządnie - nadal omawialiśmy wrażenia z trasy. Gdzie było ciężko, co im się najbardziej podobało, i tak dalej.
Gdy brzuchy były już raczej pełne, młodszy powiedział, że z chęcią by tam wrócił i chciałby zmierzyć się z najtrudniejszą, czerwoną trasą.....
- O nie. - zaczęłam
-Mama, nie bądź taka. Przecież ty też możesz z nami iść ! - powiedziała córcia.
- O nie nie nie. Nie.
- Nie? Dlaczego nie? Boisz się  - to już bliźniak pan.
No i wzięli mnie, trójką pod włos. Moje dzieci kochane. 
Widziałam jak śmigają po przeszkodach, jak prą do przodu - przyszło mi do głowy, że to nie może być aż takie  straszne, powinnam przeżyć. Tym bardziej, że widać było , że naprawdę im na tym zależy.
Nie jestem jeszcze aż taka stara. Jeśli nie teraz , to kiedy - myślałam  i w końcu wyraziłam ochotę na czynny udział w całej zabawie. Wróciliśmy na plac. Oni przodem, ja za nimi. Osiemnaście przeszkód. 
Drabinę pokonałam, ale już po pierwszej platformie zaczęły się schody..... Co za koszmar !!!!! Masakra . Horror. Ufff. A najgorsze jest to, że nie mogłam się poddać, bo moje latorośle nabijały by się ze mnie do końca życia ! I ściągał by mnie z trasy ratownik w wieku młodszego synka.... O nie !
Nie jestem ułomkiem, nie jestem słaba fizycznie. I siekierką i wiertarką radę daję , ale tu ..... hmmm. 
Przebrnęłam . I owszem. Ale zaoszczędzę sobie wstydu i nie będę opisywać całości pokonywania przeszkód. Wszystkich moich ochów i achów i nie dam rady, o matko, gdzie ja jestem, dzieciaki nie zostawiajcie mnie... Jedno zauważyli wszyscy. Do Tarzana mi daleko. Ze łzami w oczach, bólem mięśni nie do wytrzymania, poczuciem totalnej porażki dla samej siebie dotarłam na dół, gdzie moje maluchy skandowały i dodawały mi odwagi, a w międzyczasie zapomniały, że przed kilkunastoma minutami tez tą trasę pokonywały....
Przez tydzień zapoznawałam się z anatomią. Poznałam mięśnie, o których wcześniej nie miałam pojęcia. Przez tydzień bolało w barkach, plecach , krzyżu, udach, ramionach, szyi, stopach!!!!
Tam powinno się niegrzeczne, egoistyczne mamuśki posyłać !!!
Ale moja dziatwa dumna ze mnie była!






niedziela, 5 lutego 2012

Aż po grób.....

Ona miała tylko szesnaście lat, gdy spotkała go na swojej drodze. Był starszy, przystojny. Jego niebieskie oczy przyciągały jej wzrok, jego ręce ciało a serce duszę. Zakochali się w sobie. Gdy zaszła w ciążę, w obawie przed rodzicami skakała w stodole z położonych pod dachem belek, by zgubić brzuch, tak bardzo się bała.... On był synem leśniczego. Ona tylko córką robotnika. Różnica między ich pochodzeniem dla niektórych miała ogromne znaczenie. Na przykład dla jego matki. Nie chciała ubogiej synowej. W okolicy było tyle dorodnych panienek. Córka piekarza, młynarza, sąsiad też miał córkę i w banku pracował. Ale on nie ustępował. Chciał tylko ją. Tym bardziej, że ich miłość już została skonsumowana i żadne z zabiegów młodej niedoświadczonej kobiety brzucha nie powstrzymały. Pobrali się. Najpierw zamieszkali kątem w jej domu rodzinnym. Pokój, który zajmowali kiedyś, dawno temu, był kurnikiem. Długi i wąski. Ludzi w domu sporo, bo rodzeństwa troje miała i matka i ojciec. Ale jakoś dawali radę. W tamtych czasach całkiem normalne było mieszkać na wsi w wielkim gronie rodziny. 
Urodziła się jedna córka, potem druga. On zarabiał, ona się domem zajmowała razem z matką. Jemu pracę teść znalazł, nie ojciec. Zanim na świat przyszedł pierwszy syn, przeprowadzili się do jego rodziców. Tam mieli dla siebie dwie izby, było łatwiej. Dzieciaki małe, bo rok po roku na świecie się pojawiały, ona do pracy iść nie mogła, gdyż uraz teściowej do niej pozostał już na zawsze. Nie była dla młodej podporą, nie służyła dobrą radą, nie pomogła. 
Urodziła czwarte dziecko, syna. Gdy dzieciaki trochę podrosły i starsze siostry mogły zajmować się młodszymi braćmi ona też do pracy na zakłady poszła. Pracowali na zmianę, aby kontrolę nad dziećmi utrzymać.
W domu może i się nie przelewało, ale on dla niej i dla dzieci wiele by zrobił, choć srogi był i wymagający. 
Ale to właśnie w ich domu rozjarzył się jako pierwszy we wsi telewizor, to do nich cała wieś oglądać dziennik przychodziła , choć światło podłączyli tylko pół roku wcześniej. Dzieci radość miały i satysfakcję. Ona też, bo jej mąż zaradnym człowiekiem był i swoim krzywdy zrobić nie dał. 
Dobrze im się razem żyło, choć i do sprzeczek i do kłótni dochodziło nie raz i nie dwa. A to dzieciaki coś przeskrobały i bronić ich trzeba było, a to on pozwolił sobie za dużo i popił za bardzo. 
Dzieci dorosły, w świat poszły. Pojawiły się wnuki. Oni nadal pracowali. I z przyzwyczajenia i z potrzeby i ze strachu przed emeryturą. 
Jednak , jak to już w życiu bywa, dotknęła ich tragedia. Zmarł najmłodszy syn. Potrącił go samochód. 
Rozpacz matki była wielka. 
- Synu, to nie ja ciebie powinnam chować, tak nie może być! Ty powinieneś żyć ! - byłam tylko nastolatką, ale obraz zrozpaczonej Babci do dziś mam w pamięci. Bardzo długo dochodziła do siebie, bardzo długo nie mogła pogodzić się ze stratą swego najmłodszego dziecka. Dopiero po kilku latach nauczyła się wspominać go bez płaczu i mówić o nim spokojnie. 
W rodzinie ciągle coś się działo. A to kłótnie małżeńskie, strata pracy, zmiana pracy, nowy wnuk - życie toczyło się swoim własnym torem  i ciągle do przodu. 
Byli coraz starsi. Doczekali się czternastu wnuków. Przeszli na emeryturę. Ich życie zaczęło płynąć spokojną nitką, każdy dzień zaczynał się i kończył tak samo. Było im dobrze. On przy ulach spędzał pół dnia, Ona przy nim, aby mu pomocą służyć. 
Wieś niewiele się zmieniła. Może tylko kilka nowych domów powstało. A że ludzie ciągle ci sami dokoła,  młodzi do miast pouciekali, to i życie płynęło im w spokoju. Nie gonili tak, jak ci , co w mieście mieszkają. Mieli wszystko, co im na stare lata potrzebne było. Dach nad głową i siebie.
Ale znów zły los przypomniał sobie o tej rodzinie, znów zaatakował. Zabrał drugiego syna. Cztery lata temu. Babcia już nie potrafiła pogodzić się z kolejną stratą, było to dla niej zbyt wiele.Popadła w depresję. Lekarze pomagali, jak mogli, ale nikt nie umiał odpowiedzieć jej na pytanie - Dlaczego los tak ciężko mnie doświadcza , dlaczego każe mnie tak bardzo? Czym sobie na to zasłużyłam? 
 Miała przy sobie Dziadka, wzmacniał ją, pomagał, uspokajał, choć przecież jego serce tez krwawiło.
I znów nauczyli się jakoś żyć. Tragedia zmienia człowieka nieodwracalnie, ale dali radę, choć może nie do końca się z tym pogodzili. 
Ich dzień nabrał nowego rytmu. Dziadek całe życie był okazem zdrowia. Niedawno dopiero biodro zaczęło mu dokuczać, miał problemy z chodzeniem. Babcia nadrabiała za nich oboje. I po węgiel i do sklepu. Dziadek w kuchni przy stole na krześle siedział, palił papierosa i przez okno spoglądał lub w telewizor się gapił. Babcia na łóżku z tyłu mu towarzyszyła. 
Ponieważ zdarzało jej się, że miała problemy z pamięcią, przypominał jej, kiedy jakie lekarstwa ma wziąć. 
I żyli sobie spokojnie. Dwie starsze osoby od sześćdziesięciu lat nierozerwalnie już związani ze sobą.
Sześćdziesiąt lat wspólnego życia. 
I znów zły los przypomniał sobie i popsuł sielski klimat.
Dziadek się tylko przewrócił.
Jutro miną dwa miesiące, jak leży w śpiączce w szpitalu. Lekarze nie dają nadziei, że będzie dobrze, że wyzdrowieje. Tylko jak wytłumaczyć tej tak bardzo dotkniętej przez los kobiecie  to, że choć jego serce bije mocno, on już do niej nie wróci? Jak osoba, która tyle lat spędziła z drugim człowiekiem może pogodzić się z pustym krzesłem przy stole? W jaki sposób wskazać jej sens życia? Gdzie go odnaleźć? 
Jak pogodzić się z jej łzami i wzrokiem, który w tobie szuka pomocy? 
Dziś w szpitalu doświadczyłam , co oznacza miłość aż po grób....

czwartek, 2 lutego 2012

Dziadek Mróz....

W moim małym, białym domku mróz na szybach rzeźbi kwiaty , drzwi stękają a piec pucha jak lokomotywa.... Wszystko było by w porządku, gdyby można było zostać pod kołdrą i popijać soczek malinowy . Nic z tego. O szóstej rano , gdy mróz jest niemożliwy do zniesienia,  moja biedrona nie chce ze mną współpracować i jechać. Najpierw stęka i stęka, a potem, gdy już zapali, nie chce biegów zmieniać i nie pozwala pedałów wciskać.... Co za czort.... Ale odpaliła, postękała i pojechała. Całe szczęście. W nagrodę dostała ode mnie małą pluszową biedronkę....:). Dziś przykryłam ją kocykami, śpiworami - pewnie to nic nie da - ale mam nadzieję, że jutro też mnie do pracy powiezie...