niedziela, 22 kwietnia 2012

Ja nie chcę! Pomóżcie.....

Moje dziecko chce obciąć włosy.... Mój Synek.... Ten młodszy. Teoretycznie nie ma w tym nic dziwnego i nawet należałoby się cieszyć, że taki już męski, prawie dorosły, decyzje o wyglądzie sam podejmuje, znudziły mu się jedne, czas na zmiany..... Tylko jakoś tak - mamuśka nie bardzo umie się z tym pogodzić. Nie umiem? Nie chcę? Serce mi się kraje na myśl samą....A wszystko zaczęło się dwa lata temu. A może nawet i wcześniej.
Jak się Bliźniak Pan urodził, to łysy był. Jego siostrzyczka, Róża, czarna cyganeczka ze szczotką na głowie, a on bledziutki, łysiutki, ślepka ino niebieskie wielkie, twarzyczka jak słoneczko okrągła. Róża zarastała, włoski jej do oczu wchodziły, Bliźniakowi dopiero szczecinka rosła. Ona warkocze, on pierwsze podcinanie. Przeze mnie. Maszynką. Po samej skórze. Nie dlatego, żeby się wzmocniły, bo w to nie wierzę, ale dla spokoju większego i trochę z przyzwyczajenia. Potem Bliźniak doszedł do wniosku, że uszy jakieś takie nie pod odpowiednim kątem są, trochę odstają, za szerokie, za duże, fryzura na pazia była najodpowiedniejszą. Ok. Chce, niech będzie. Przy buzi jak pełnia księżyca każde uszy odstają. Te najmniejsze też. Kości policzkowe powodują ich wygięcie.Ale chciał - miał. Jak mu do oczu wchodziły, do fryzjera latał. 
Róża wtedy włosy po pośladki miała. Piękne, gęste, ciężkie - ino czesać ich nie znosiła. Ileż to było darcia, ile krzyku, gdy za szczotkę łapałam i rozczesać próbowałam. Oj, działo się wtedy! Pamiętam, jak raz ze złością w czasie próby rozczesania wiecznie potarganej głowy mojej córki powiedziałam: Jak się nie uspokoisz, to nożyczki wezmę i jak nic, po samych uszach obetnę! Zobaczysz !
Po Komunii Pierwszej już była na szczęście, bo jak moje słowa usłyszała to mi się z rąk wyrwała i po wspomniane nożyce poleciała.
- Masz! Tnij! Obiecałaś!
I cóż było począć? Przecież żem rzekła, a słowa dotrzymywać nauczonam, więc w kucyka związałam, łzy otarłam, i jednym konkretnym cięciem nożycami krawcowej sprawę załatwiłam. Do dziś je mam. W kucyk związane w pudełku schowane. Leżą i przypominają.
Przez lata Bliźniak Pan kapucynka na głowie nosił, najstarszy w tym czasie gitarę kupił, grać zaczął, włos długi i zwiewny był mu potrzebny, zapuścił.  Przez dłuższy czas grzywkę jak Czasio na bok zaczesywał, gdy mu do oczu wpadała zarzucał nią na bok, czego nie znosiłam. A teraz włosy za ramiona ma. Gęste, ładne, nie po mamusi, bo ja pochwalić to się za bardzo nie mam czym. Mam, bo mam. Ale takie zwykłe i cienkie, kiedyś szare, teraz przefarbowane, bo i białe miejscami się zrobiły. 
Młodszy starszemu pozazdrościł, też do fryzjera przestał latać, zarastał. Ciężko było mi się wtedy do jego wyglądu przyzwyczaić, nie podobał mi się, na zmiany namawiałam, oczywiście przegrałam. Uparte te moje latorośle, swoje zdania mają i już! Nie przegadasz, do rozumu nie przemówisz, a może i lepiej tak? Bom przecież nie najmądrzejsza jest. 
 A teraz, gdy z lubością na niego spoglądam, loki jak u baranka podziwiam, dłońmi dotykam i nacieszyć się jego włosami nie mogę, on mi mówi, że do fryzjera idzie, obciąć się musi... Bo za długie, w kucyka wiązać nie chce, przy grze w piłkę przeszkadzają, oczy zasłaniają, zamiast się piłką zajmować to on włosy poprawiać musi. Twarz mu się zmieniła, wydłużyła, męskich rysów nabrała, wąs pod nosem kiełkuje, brew zarosła, a loki takie dziecinne, nie dla niego już.
Jak to nie dla niego ? Raz Róża prostownicę wzięła, wyprostowała bratu włosy, za łopatki miał. Mnie się nie podobało, ale on radość w oczach miał bo w końcu proste były przez chwilę, a o takich marzył od zawsze. A ja jego baranki uwielbiam! I już! A teraz znów na zmiany przygotować się muszę, bo przecież prawnie nie zabronię. Nawet jak do fryzjera nie zawiozę , to i tak sam poleci, bo fryzjerka w rodzinie jest, sprawę załatwi. A mnie ino rozpacz i łzy pozostają, na nowe przygotować się muszę..... A zmian nie chcę..... Gdzieś mi się te moje maleństwa za szybko dorosłe stają, swoje zdanie mają, mamusi już nie słuchają..... I bądź tu człowieku mądry.... I pogódź się z tym, żeś choć starsza wiekiem, korzenie zapuściłaś, do pewnych rzeczy się przyzwyczaiłaś - na nowe przygotować się musisz... A ja tak te jego loki uwielbiam! Mój cherubinek dorosnąć zamierza! Nieeee!

środa, 18 kwietnia 2012

Motyle

Jeszcze nie wiosennie, jeszcze zimno i nie tak, jakby się chciało. Jak nie pada, to wieje, jak nie zrywa kapeluszy z głów, to zalewa kołnierze i przywołuje dreszcze. Pogoda. Oprócz kobiet to chyba tylko jej nie daje się zrozumieć. Wszyscy już jesteśmy spragnieni słońca, słońca i jeszcze raz słońca! Jego ciepło na twarzy.... Hmm. Już nie pamiętam, jakie to uczucie. Obecnie pogoda męczy. Czy tylko mnie? 
Albo ciśnienie za niskie, albo ja za stara.... Heh. 
Wstęp pocieszający, prawda? Dalej może być już tylko gorzej. I niestety, tak właśnie będzie.
Jeszcze nie ma lata. Temperatura nie zachęca do jazdy na rowerze, a co tam dopiero mówić o motorach. O ścigaczach nawet nie wspominając. Ale o nich właśnie będzie. 
Trasa, przy której teraz mieszkam, kiedyś należała do jednej z głównych dróg w Polsce. Ruch na niej był taki, że jak ktoś chciał przejść przez ulicę, musiał czasami nawet i kilkanaście minut czekać. Gdy ciężarówki rozpoczynały swoje wieczorne kursy, aby się usłyszeć w domu, trzeba było okna zamykać. Latem ciężko. Czasami kieliszki i inne dziwadła poustawiane w segmencie za szybką drżały z powodu wibracji, które tworzyły się pod wpływem ciężaru przejeżdżających aut. Panowie się postarali, drogę szybkiego ruchu wybudowali i jest niby ok. Teoretycznie można teraz spokojnie i bezkolizyjnie do pracy dojechać, czasami tylko sąsiada spotkać, bo spać nie mógł i do sklepu z samego rańca po bułki poleciał.
Z powrotną drogą już jest gorzej. Rowery, dzieci, psy, koty i ścigacze. Nie wiadomo skąd, nie wiadomo jak, nagle przelatują tuż obok ledwie o lusterko nie zawadzając. Po jednym to może jeszcze by się człowiek i otrząsnął, ale tu ledwie siły pozbiera i oddech złapie, a już następny przelatuje i tylnym światłem się naśmiewa. I jeszcze. I jeszcze. Podziwiam matki, które o dzieci małe się nie boją i samopas na chodnik puszczają. Podziwiam? No, powiedzmy. Psów na wsi też ostatnio sporo ubyło. Jakieś tylko dziwne plamy się porobiły na asfalcie. Zresztą, mój kot też zmiany natężenia ruchu jeszcze nie zaakceptował, a już z życiem się pożegnał. Przykro. Podwórkowiec był. Wcześniej mu się na szos nie spieszyło, nie łaził, teraz, jak cisza - poszedł. I już nie wrócił. Smutno. Bardzo smutno. Ale nie tylko on do domu już nie wróci. Są także inni. Odważni? Nietykalni? Bezmyślni? Nie mnie oceniać. Ale ja też skutki ich bezmyślności ponoszę.
Skrzyżowanie niewielkie, ruch taki sam, a dwoje ich na jednej ścieżce się nie zmieściło. Czyjaś matka syna nie zobaczy, być może żona męża a dzieci ojca też. Spieszyło mu się. Bardzo. Myślał, że zdąży? Może. Ale nie dał rady. Wyskoczył nagle jak Filip z konopi, nie wiadomo jak, nie wiadomo skąd. Nie dał szansy sobie ani też Panu w niebieskim aucie. A wystarczyło zwolnić.
Żółty ścigacz na środku drogi na boku, czarny worek obok. Pan z niebieskiego samochodu zapłakany, roztrzęsiony, blady. Za głowę się trzyma, na boki nią kręci, nie wierzy. Przecież on już od lat samochodem jeździ, kilometrów przejechał tyle że hej! Nigdy żadnego mandatu, żadnego wykroczenia! Teraz też zgodnie z przepisami jechał, z głównej skręcał. Wcale tego motoru nie widział! Nie wie skąd, nie wie jak. Wierzę. Czasami też nie wiem skąd. I nie zawsze kolor dostrzegę. Czasami tylko czerwone światełko przez chwilę mignie, a człowiek zastanawia się czy przewidzenia ma czy też naprawdę coś obok niego przeleciało? 
 Czy ten starszy Pan pogodzi się kiedyś z tym, że o kilka sekund za wcześnie na złej drodze się znalazł? Czy będzie mu dane jeszcze kiedyś w spokoju za kierownicą usiąść i nie myśleć o tym, co stało się dziś? Czy nie przelęknie się nagle przelatującego motyla? 
 A czy ja, wsiadając jutro do auta, nie pomyślę o żółtym, kiedyś  pięknym motorze i jego właścicielu w worku na poboczu? Jasne, że pomyślę. Szkoda tylko, że Ci, co jeżdżą takim sprzętem, za małą wyobraźnię mają. Szkoda!

wtorek, 10 kwietnia 2012

Damska torebka

Czasami odnoszę wrażenie, że tak sobie smażę sama dla siebie, coby później mieć co czytać. Nawet jeśli ktoś tu zagląda to i tak milczy..... trochę smutno, no ale cóż. Tak widocznie być musi. Se pogadam sama ze sobą. Dzieci zajęte jak zawsze, więc cóż mi szkodzi. Im nie przeszkadzam, szczęśliwe są, a o to przecież w życiu chodzi. Prawda?
Odkryłam dziś zaskakującą prawdę. Bolesną niestety. W zwyczaju już mam, że na co dzień nie biegam ze ścierką od kurzu po całym domu, nie odnoszę jednego małego śmiecioszka wystającego spod stołu, chyba że już naprawdę sam się prosi, czasami dzieciaki zaganiam do pozbierania sterty ubrań z fotela, bo może bym sobie i na nim zasiadła ale na takiej górze to czubkiem głowy sufit obetrę i na co mnie to? Potem malować trzeba a jak wiadomo remont całkiem niedawno zakończony następny jeszcze chwilę poczekać musi. Zdarza się, że jak ścieżka w pokoju za wąska, to się wkurzam i rumor podnoszę, drąc się, że ja wam dam, ja wam pokażę, żebym nie miała w czym herbaty wypić, bo kubki w małym pokoju na wielkim biurku wystawione jak na ekspozycji, a w kuchni w szafkach echo się ino zostało. Patrzą się wtedy te moje pociechy na mnie jak na wariatkę, jedno za drugim do kuchni idzie, w dłoniach garnki dzierży, a czasami jeszcze kopę łyżeczek po drodze odnajdzie. I humor wraca. Dwa razy w tygodniu jak się na porządku skupię to wystarczy. Dzieci przecież już nie małe, jak chcą gości ugościć niech same rękawki zaciągną i za porządki się wezmą. No, ale przed świętami to już inna bajka jest. Nie ma że boli, każdy kąt  z miotłą porozmawiać przez chwilę musi, każdy pająk ( a jest ci ich u mnie pod dostatkiem) za okno trafić. Jak miotła pracuje to słychać, jak myszki w swych korytarzach przed nią uciekają. Głupie czy co? Przecież pod podłogą to już zamiatać nie będę. Chociaż pewnie by nie zaszkodziło czasami. Tak więc każda rzecz na swe miejsce wraca, żadna pajęczyna ze mną szans nie ma, a okna błyszczą, jakby je kto razem z ludwikiem do zmywarki wrzucił. I choć zazwyczaj przed samymi świętami padam na przysłowiową twarz, to radość we mnie jest, bo w domku, choć Baby Jagi, pachnąco, czyściutko, milutko że hej.  Trzy razy sprawdzam, czy czasem czegoś nie ominęło mi się po drodze, dzieciaki na paluszkach chodzą, co by się mamie pod rękaw nie podwinąć, na miejsce koniecznie odnoszą, wystawki w pokoju bliźniaków nie ma, nawet książki równo grzbietami stoją jakby też obawy miały, że i im się w razie czego dostanie. Idealnie! I o to chodzi.
Poszłam ci ja dziś do pracy, jak zawsze, kluczy szukam. W torebce grzebię i grzebię i ....masz ci los. Się starzeję chyba, bom w swych porządkowych porządkach przedświątecznych najważniejszy bałagan nieuprzątnięty zostawiła. Gdyby to moja dzieciarnia odkryła....Oj, byłoby było. Oni w plecakach szkolnych kartki spod żelazka, a ja co ? Wstyd. I to jaki! Mamcia przykład daje, oj, daje!
Po pracy do domu, w domu torba do góry nogami. Heh. Sama zaskoczyłam się jej zawartością. I kiedy ja to wszystko w nią powrzucałam? Toż to nie realne przecież!

O ile obecność portfela, pomadki, kremu do rąk i do twarzy, okularów przeciwsłonecznych, które w Biedronce leżeć powinny ale jakimś trafem w torebce się znalazły, kilku zapalniczek, bom palacz i gum do żucia i perfum, dezodorantu w sztyfcie i kosmetyczki, z której jakaś czarna kredka wystaje (nie wiem na co, bo maluję się ino od święta, ale nigdy w święta), chusteczek higienicznych i kilku proszków przeciwbólowych zrozumieć potrafię, tak nie bardzo wiem, na co mi cztery klucze płaskie, śrubokręt, probówka, wiertła, syrop po terminie ( czyżbym zażywała go kiedyś?), nakrętki od butelek, te plastikowe, baterie zużyte, które już dawno do odpowiedniego pojemnika w pracy trafić powinny, drobne, które z portfela jakimś cudem się wydostały.....
Dobrze, że wiertarkę wcześniej wyjęłam, bo jednak trochę ważyła i za ciężko mi się z nią chodziło. Chyba powinnam pomyśleć o zmianie kalibru swojej torby osobistej. Może wtedy ramiona miałabym proste, a tak to mi jedno ucieka. Tak jakby trochę niżej było, a ja udaję, nie wiem, czemu tak się dzieje... Torebka kobiety...... Kobiety? Hmm:)


poniedziałek, 9 kwietnia 2012

Odwiedził...?

- Czy jest na tym cmentarzu druga osoba taka jak ja, by trzy bliskie jej osoby odwiedzała tutaj? Dlaczego los mnie tak ciężko doświadczył? Ileż jeszcze będę musiała udźwignąć, ile cierpień stoi jeszcze na mej drodze? 
Dwóch synów i mąż. Czy istnieją słowa pocieszenia? Nie. Ja ich nie znam. O ile łatwiej jest odejść, a jak ciężko pozostać tym, którzy nadal żyją i cierpią i zadają pytania bez odpowiedzi....
Pierwsze święta bez Dziadka. Pierwsze święto z pustym krzesłem przy stole. Z krzesłem, na którym nikt nie siada. Wszyscy mamy wrażenie, że ono nie jest dla nas. Że choć puste, nadal zajęte. Przyszedł do Babci sąsiad. Zwykły, prosty chłop, który czasami Dziadkowi przy koszeniu, przy ulach czy też przy drzewie pomagał, który czasem flaszeczkę przynosił, bo sam pić nie chciał a z Dziadkiem to tak ino po jednym ale raźniej we dwóch. Na krześle obok usiadł, w to puste cięgle się wpatrywał, z Babcią rozmawiał. Jakoś rozmowa nie specjalnie się kleiła, bo i o czym tu z babą mówić, jak chłopa w domu nie ma? Nie ma i nie będzie? 
- To ja już se pójde, Stachowo - rzekł, czapkę w dłoniach mieląc na krzesło Dziadkowe spojrzał po raz wtóry, podszedł do niego, oparcie ucałował i wyszedł.
W zeszłym roku, gdy nic jeszcze tragedii, jaka spotkała naszą rodzinę nie zapowiadało, Dziadek obiecał swej córce, że na Wielkanocne święta ją odwiedzi, bo zimą w grudniu to dla niego i dla Matki ( Babci) za ciężko, za trudno, kości strzelają, bolą, nie słuchają. Zdrowie nie to, co kiedyś. Odwiedził. Ciocia z płaczem zadzwoniła. Kalendarz dziś jej w kuchni ze ściany spadł. Taki strażacki, jednostronicowy, a hałasu narobił jakby się mieszkanie waliło. A na kołku do ściany uczepiony był. 
I zaczęły się wspominki. Wiele razy zmarli moją rodzinę odwiedzali. Oj, wiele. Ile jest w tym prawdy? Nie wiem. Nie roztrząsam. Przyjmuję do wiadomości i bez większych rozmyślań żyję dalej. Dlaczego?  Nie wiem. Może nie do końca wierzę, ale mam świadomość, że na pewno coś w tym jest. Gdy zmarł pierwszy syn Babci, w imieniny Dziadka ktoś bardzo długo pukał do drzwi: puk! puk! puk! Wszyscy gromko: Proszę! - wołali, a drzwi nic. Zamknięte, nikt za klamkę nie ciągnie, do środka nie wchodzi. Podszedł drugi Syn do drzwi, otwarł na całą szerokość, nikogo nie zobaczył. Rozglądał się na prawo i na lewo, no nikogo i już! Ani kota, ani człowieka! A puk! puk! wszyscy słyszeli. Po pewnym czasie i Babcia i Dziadek do pukania się przyzwyczaili. Gdy ucichło, ciężko im było się z tym pogodzić. Nie powtarzało się często, ale jednak.... Gdy drugi Syn zmarł, w drzwi od pokoju pukał - tak twierdzili oboje. I Babcia, i Dziadek. Gdy Dziadek w szpitalu jeszcze był, i potem, gdy w trumnie leżał, Babcia prosiła go, by do niej nie przychodził i jej nie straszył. Bo inaczej we dwoje a inaczej samemu takie sygnały się odgaduje. Może to i nie jest strach taki typowy, ale zanim człowiek sobie uzmysłowi, o co chodzi, boi się przez chwilę. A babci denerwować się nie wolno. 
Gdy moja Mama na grób swego Wuja poszła, poprosić go o pomoc, bo z jego Matką rady sobie dać nie mogła, wszystkie drzewa nad grobem zaczęły szumieć i gałęziami na prawo i lewo machać, jakby jaki sygnał miały do przekazania. A dzień piękny i bezwietrzny był.  Uciekła moja rodzicielka znad grobu, całym zjawiskiem wystraszona. Gdy później z Matką zmarłego rozmawiała, ta jej powiedziała, że Syn był, znak jej dał, teraz już spokojna o niego być może. 
A ja? Dziesięć lat temu przeprowadziłam się do domu, w którym teraz mieszkam. Wcześniej w innym, mniejszym mieszkałam, który na ten moment pusty stoi, bo rodzina , jak to rodzina, dogadać się nie może i dom wszystkich czyli tak naprawdę nikogo stoi albo już i nie stoi. Dawno tam nie byłam, nie wiem. Ale ładnych kilka lat do tyłu przyśnił mi się Dziadek ze strony Ojca, jeden z właścicieli wspomnianego domku. Sen miałam niby spokojny, tylko Dziadek mi nakazywał jak najszybciej tam pojechać. Przez chwilę mi się ukazał, minę ponurą miał i prośbę, a może rozkaz? w oczach. Obudziłam się z postanowieniem, że koniecznie muszę tam pojechać. Nie bardzo miałam jak. Dzieci małe, mąż w pracy, cały dzień poddenerwowana chodziłam i z wrażeniem, że spieszyć się muszę. Wieczorem mi się udało. Rura od wody pękła i mieszkanie zalewała.....
A dzień po śmierci Dziadka? Teraz, w marcu? Trzy dni wolnego wzięłam, aby wszystkie potrzebne rzeczy pozałatwiać. Wstałam rano, do samochodu poszłam. Samochód w stodole - garażu, kluczyki w stacyjce, jak zawsze, ja za klamkę, drzwi zamknięte. O żesz! - zdziwiłam się, bo przecież u mnie zamek centralny popsuty, każde drzwi z osobna zamykam, wszystkie ciągle otwarte są, więc jak się zamknąć mogły? Nie wiem. Zapasowego kluczyka brak, na tego w środku spoglądałam bezradnie, bom sprytna ale chyba nie aż tak, by się do własnego samochodu włamać. Znajomych obdzwoniłam, druta wygięłam i jakoś otworzyłam. Będąc w mieście zapasowy kluczyk dorobiłam. Ciągle klucz w stacyjce zostawiam, nigdy więcej coś takiego mi się nie powtórzyło. Tylko ten jeden, jedyny raz. A wtedy, gdy do miasta jechałam, wypadek mijałam. Tak mi do głowy przyszło, że jakbym może piętnaście minut wcześniej tędy przejeżdzała, to właśnie ja bym na dachu leżała? Ale to tylko skojarzenia takie. I myśli. 

piątek, 6 kwietnia 2012

Kością go!

Pracuję w sklepie. Niby prywatnym, ale sieciowym. W niektórych obszarach naszej kochanej ojczyzny jest sklep na sklepie, w innych trochę mniej. W województwie, gdzie mieszkam, przybywa ich jak grzybów po deszczu. Pracuję tam już piaty rok. Sklep jak sklep, chociaż swój urok posiada. I swoich klientów. W dni przedświąteczne mamy pełne ręce roboty i wtedy nie ważne jest stanowisko, jakie się pełni , na czoło wysuwa się przede wszystkim jakość obsługi klienta. I nie ma znaczenia czy jest nas pięć czy też dziesięć na zmianie, zawsze znajdzie się coś, co należy zrobić natychmiast a najlepiej by było, gdyby zostało zrobione wczoraj. Tworzymy dość zgrany zespół pomimo zróżnicowania wieku, wiemy, która z nas jest mocniejsza na kasie, a która szybciej wyprowadzi towar z magazynu. Czasami wystarczy krótkie hasełko a praca wre aż się gotuje. 
Dni przed świętami mają swój jedyny i niepowtarzalny urok. My jesteśmy bardziej świąteczne, bardziej odświętne, a klienci bardziej zabiegani, strasznie rozkojarzeni i uroczy. Choć znają nasz sklep prawie tak jak i my, nagle okazuje się,że nie potrafią znaleźć majonezu, bo im się zapomniało, gdzie on do cholery jest wetknięty, a że za tym właśnie klientem majonez stoi i się uśmiecha do niego : weź mnie! weź mnie!  Jestem twój! - to mało ważne. Śmieszne i rozbrajające są takie sytuacje. I te ciągłe prośby o drobne. O grosz, o dwa, o dziesięć. A może poszukałby pan grosików? U mnie ci ich strasznie niewiele dziś jest!
Każdy klient jest indywidualny, każdy zachowuje się na swój sposób i do każdego należy podchodzić inaczej. Są klienci, do których się uśmiechamy, są tacy, których nie znosimy, ale też się uśmiechamy. Czasami dziwne są potrzeby ludzi, czasami bywają zaskakujące sytuacje. Zdarzało mi się rozmawiać na sklepie z klientkami,które wstąpiły do nas wracając od lekarza i chcąc nie chcąc słuchałam historii ich choroby, zaleceń lekarza i udzielałam zapewnień, że jak lekarz, to wie, co mówi i na pewno pomoże. 
A dziś wysłuchałam bardzo smutnej historii. Starszy pan, emeryt, sąsiad sklepu, przyszedł na niewielkie zakupy. Wykładałam mleko na nabiale, gdy mnie zaczepił. 
- Coś pani powiem. Muszę! 
- Dzień dobry panu - odparłam z uśmiechem. - Co się wydarzyło? - zapytałam z zainteresowaniem.
- Mówię pani, żyć się odechciewa. Taka mnie przykrość dziś spotkała z samego rana, że szkoda gadać.
- Nie może być aż tak źle!
- Ależ może, może. Niech mi pani wierzy. Szynkę i schab i karczek za ostatni grosz kupiłem, zamarynowałem, upiekłem, do ganku jak zawsze wyniosłem, żeby szybko ścięło, bo tak lubię.  Od trzydziestu lat, pani, tak robię! Od trzydziestu! I niech pani sobie wyobrazi, ganek stary, nie zamykany, tylko drzwi liche, ktoś mi to wszystko zabrał! No, ukradł normalnie! I nici ze świąt!
Staruszek miał łzy w oczach. Przykro mi się zrobiło.
Na sklepie ciągle znajomi sobie życzenia świąteczne składają. Wszystkiego najlepszego! Zdrowych! Radosnych! Przy kasach jak w ulu, ciągle słychać świąteczne pozdrowienia i życzenia. I kasjerki, moje koleżanki, zamiast : do widzenia wesołych świąt życzą.
A ja tej jednej osobie, znajomej mojemu sąsiadowi, bo obcy do niego nie poszedł, życzę, aby mu to mięsiwo kością w gardle stanęło! Za sąsiada!
 Bądźmy ludźmi. Tak po prostu. Uszanujmy i kochajmy bliźniego! 
Święta to takie piękne chwile przecież.

Wszystkim, którzy do mnie zabłądzili również życzę spokojnych, zdrowych i pogodnych Świąt Wielkiej Nocy. 
Bez kości, oczywiście! :)

niedziela, 1 kwietnia 2012

Ani szafa, ani facet....

No i stało się. Nie mogąc znieść bałaganu na półce mojej i córki, na wiecznym szukaniu i dopytywaniu  a może tu? a może tam? a może w zeszłym tygodniu ?postanowiłam zainwestować. Nie, nie. Nie w szafę.  Miejsca ci u mnie na nią nie uświadczysz, okna przecież nie zastawie bo i tak małe jest, słońce musi go długo szukać aby do środka zajrzeć. Ale znalazłam inne rozwiązanie. Grzebiąc w necie i w innej prasie dojrzałam promocję w jednym ze sklepów, gdzie można znaleźć wszystko więc meble też. Szafa też tam była. Fajna, wielka, w sam raz dla mnie. Taka, co by się w niej przed światem schować i ciszy zaznać. Chciałam w sklepie wypróbować, ale pan w niebieskim podkoszulku strasznie mi się przyglądał. Pewnie pod wrażeniem był i zakochać się chciał, więc sobie obciachu nie robiłam i tylko z zewnątrz ja pooglądałam. Z prawej , z lewej, od środka. Fajna była. I niedroga. Ale i tak bym jej do domu nie zmieściła, a do ogródka po ciuchy wychodzić to chyba nie przystoi. Więc zrezygnowana dalej odeszłam, mniejszych pudeł szukać. Spacerowałam sobie pomiędzy stolikami, komodami, fotelami i wreszcie ją dojrzałam. Stała tam i czekała na mnie. No normalnie jakby uśmiechnęła się na mój widok! Komoda.  Cztery półki, dwie szuflady. Co się nie zmieści córeczce dam. I tak sama ciągle bierze, więc co za różnica? Szepnęłam do niej : mojaś ty . I pobiegłam do kasy. A tam rozczarowanie. To jest ekspozycja, zamawiają na życzenie. No cóż. Góry nie przeskoczę, zamówiłam. Czekałam. Długo czekałam. Całe dwa dni czekałam. I w końcu zadzwonili! Jest! Przyjeżdżać i brać! Zapytałam tylko o wielkość, bo moja biedrona fajna jest ale nie z gumy i rozciągać się nie chce. Ale na szczęście okazało się że towar w paczce do samodzielnego składania w domu więc do bagażnika wejdzie. Z panem w niebieskiej koszulce, ale innym, nie tym, co mnie tak wzrokiem śledził i nic nie mówiąc spokoju nie dawał, wrzuciliśmy dwa pudła do tyłu i w drogę. Do domu. Składać.
Popijając kawę instrukcję przeglądałam. Nauczona doświadczeniem uważnie i do końca. Już na samym wstępie rozczarowania doznałam, bo do złożenia jednej komody potrzeba : śrubokręta prostego, krzyżaka, młotka i dwóch dobrze zbudowanych facetów . Rozejrzałam się dookoła. Ni cholery. Nawet pół sztuki faceta nie uświadczysz. I masz babo placek! 
Najstarszy na randce, wieczorem wróci. Pan Bliźniak z parasolką w piłkę poszedł grać, Róża z żadnej strony faceta nie przypomina. A komoda na podłodze leży w częściach cała i się patrzy. Na mnie się patrzy bo nikogo innego tu nie ma. Nie wierzy we mnie? Dwóch umięśnionych facetów potrzebuje dziewięćdziesięciu minut do złożenia komody od zera. Ile będzie potrzebne mnie?
Rozerwałam woreczki. Tysiące śrubek, śrubków i innych dziwactw na podłogę wypadło. Zgarnęłam w jedno miejsce i do studiowania instrukcji ponownie przysiadłam.
Nie powiem, miejscami było ciężko, nawet bardzo, pot z czoła musiałam ocierać niejednokrotnie, już nawet obawiałam się że i ręcznik wyżąć będę musiała ale jest! Stało się! Wynurzyła się. Patrzyła się na mnie taka piękna! Taka moja!
 I bez facetów. I w sto minut. Tylko ręcznik ucierpiał, bo mokry był. I okazuje się, że tam gdzie facet zalecany bez niego tez się można obejść :).