wtorek, 27 marca 2012

Czerwona sukienka...

Wraz ze zmianą pogody zmienia się nasze spojrzenie na świat, nasze twarze nabierają przyjemnego wyrazu, znikają marsowe miny i czapki. Kobiety, jedna po drugiej, biegną do fryzjera wymieniając się doświadczeniami z autopsji i wskazują te najlepsze, najfajniejsze, najbardziej modne i najtańsze. Każda z nas chce wyglądać jak ta wiosna. Kwitnąco. I właśnie taki kwiat dojrzałam dziś przypadkiem na ulicy. Młoda kobieta w idealnie ułożonej fryzurce, w czarnym, lekkim płaszczu , w butach na niebotycznych obcasach, w których ja nigdy chodzić nie będę, bo nie chcę w niebie chmurkom szyków mieszać i pogody   niechcący przestawiać, wychyliła się zza rogu. Spod płaszczyka wyglądał jej dół czerwonej sukienki. Gdy przechodziła tuż obok mnie, mogłam ocenić jej urodę. Była naprawdę śliczna. Wprost idealna. Wielkie, ładnie obrysowane niebieskie oczy, mały prosty nosek, delikatnie wystające kości policzkowe, usta nie za szerokie, pociągnięte pomadką w kolorze sukni, białe zęby ukazujące się w pół uśmiechu. Ideał. Wszystkie głowy spoglądały za nią, a nie tylko ja byłam płci żeńskiej. U niektórych wzbudzała zazdrość, u innych zawiść, jeszcze inne kobiety zazdrościły jej młodości, a takie jak ja uśmiechały się do niej ciesząc się, że jeszcze takie kwiaty po tym świecie chodzą. Była pewna siebie, ale nie zadziorna. Budziła szacunek i uśmiech. Nie umiem dokładnie opisać tego zjawiska, Ale cieszę się, że mogłam je obserwować. Była jak...jak wiosna. Wiosna w kolorze czerwonym. 
I ten czerwony kolor jej sukni, jej ust, przypomniał mi inną sytuację. Też kobietę w czerwieni, w butach na wysokim obcasie idealnie dopasowanych do sukienki. Króciutkiej, spod której ukazywały się zgrabne, długie nogi. 
Kiedyś pojechałam ze znajomymi do pobliskiego miasteczka, w którym można kulturalnie, w towarzystwie i przy delikatnie sączącej się muzyce spokojnie porozmawiać i napić się piwa, wypić drinka, kawę lub herbatę. Ponieważ ze wszystkimi wiadomościami byłam na bieżąco, przysłuchiwałam się rozmowie znajomych z koleżanką, która na chwilę przyjechała z zagranicy. Siedzi tam już od kilku lat, przyjeżdża raz na rok więc jest ją czym zasypywać i zaskakiwać. Od czasu do czasu kiwałam głową dla potwierdzenia wynurzeń innych znajomych, śmiałam się z tych samych żartów po raz enty i jednocześnie przyglądałam się innym, nieznanym mi towarzyszom kawiarnianych stolików. Przy tym zaraz obok nas siedziała grupka licealistów, ich wypowiedzi związane były głównie z zajęciami w szkole. Belfrzy nie mają łatwego życia. Czego to też ta młodzież nie wymyśli dla określenia ulubionych profesorów. Aż wstyd słuchać!  Przy następnym rodzinka. Matka, ojciec i dwie córki. Dziewczynki nudziły się w czasie, gdy rodzice omawiali coś szczegółowo. Ilość szczegółów muisiała być ogromna sądząc po gestykulacji rąk. No, chyba że to była rodzina z Włoch, ale nic na to nie wskazywało. A już na pewno nie kolor ich włosów. Wszystkie trzy kobietki były blondynkami. To raczej rzadkość w tamtych rejonach świata. W samym rogu, przy dwuosobowym stoliku, z zapaloną  świeczką zanurzoną w kielichu z płatkami róży , siedziała około trzydziestoletnia kobieta w czerwonej sukience. Ładna szatynka z okrągłą twarzyczką i dyskretnym makijażem. Z lakierem na paznokciach dobranym do koloru sukni. Lekko skrępowana, ciągle nieśmiało uśmiechająca się do swojego towarzysza. Kilkakrotnie spłonęła rumieńcem, ale jej oczy cały czas wpatrywały się w blondyna, który musiał być zdecydowanie bardziej rozmowny niż ona. Słuchała uważnie. Odniosłam wrażenie, że jest nim żywo zainteresowana. Powłóczyste spojrzenia, dyskretny uśmiech, białe zęby delikatnie zagryzające dolną wargę. Czyżby to była ich pierwsza randka? Siedział do mnie tyłem. Nie miałam możliwości ujrzenia jego twarzy . Kobiecie zależało na tym, by pokazać się z jak najlepszej strony. Ubiór, fryzura, makijaż. A on?
Stare, sprane dżinsy, upaprane czarne półbuty i bluza dresowa......
Rozpacz.
Panowie!
Ok, może nie zaraz garnitur i krawat, ale chociaż koszula i odrobina pasty do butów? Przecież taki wysiłek nie kosztuje za wiele. Podziwiam ta kobietę. Ja przy tym gościu nie usiedziałabym nawet minuty.... I nie wmówicie mi, że ich spotkanie było przypadkowe, co mogłoby tłumaczyć taki strój. Randka pełną gębą. Wstyd.

sobota, 24 marca 2012

Jak nie szafa, to może facet chociaż?

Wiecie jak to jest, gdy mieszka się w starym domku, spod którego wiatr wyrwał kurzą łapkę przypadkiem i chatynka się skurczyła przez to co nieco? Gdzie przez okienka mróz zimą do środka zagląda rzeźbiąc wzory niepowtarzalne na szybach , gdzie drzwi choć klucz mają to i tak się nie zamykają, a po strychu ciągle ktoś chodzi i to nie żadne duchy tylko myszy co najwyżej, a jak ptaszek na dachu przysiądzie to w ciszy absolutnej też go usłyszysz? I gdzie kąt prosty ma inny kąt niż w matematyce a sufit miejscami jest bardziej równy niż gdzie indziej?No to taka moja chatka jest. Tu nie jeden, ale i dziesięciu chłopa by się przydało, by to wyprostować, wyrównać, podnieść a najlepiej zburzyć i nowe postawić. Jest jak jest, a nawet nie ma bo jakby kasa była to i willa też. Moja prababcia zawsze mawiała : jak się nie ma co się lubi to się lubi co się ma! I tego się trzymając od lat z kątami, ścianami, sufitami walczę zawzięcie i nieugięcie, bawiąc się w murarza,stolarza, tynkarza, płytkarza (?) i tysiące innych bliżej mi nie znanych zawodów. Jak chłop nie miał, to se zrobił sam. I ja tak samo. Ledwie dwa lata temu remont trwający w nieskończoność skończyć mi się udało ( dobrze, że dzieci po rodzinie się porozjeżdżały na wakacje i mieszkać tutaj nie musiały)  a tu już od nowa czas zacząć. Wiem wiem, fachowca wziąć, kasę wybulić, zadowoloną udawać i pod jabłonką w ogródku paznokcie malować. Niestety, taki obrazek to nie dla mnie. Skąpi grosz ze mnie, za wiele go nie mam to i nie rozdaje na prawo i lewo. A że ciekawość świata we mnie duża jest a na zwiedzanie zakątków pięknych i urodziwych  z dzieciakami to mi dwie, nie jedna fortuna potrzebna, więc inaczej się realizuję. Tu płytki położę (jeszcze nie odpadły! aż dziw! ), tu szafkę wymodzę, tu papę, tu kilka gwoździków, tam kilka dziurek i jest jak jest dla mnie ok. A i robota, choć może swoje niewielkie wady i niedociągnięcia posiada radość w sercu budzi i samozadowolenie daje. A jak!
Szkoda tylko że w systemie budowniczym przedwojennym, zwanym przeze mnie systemem baby Jagi ciągle coś się dzieje, coś się psuje, coś odpada i nigdy powiedzieć nie można, że robota skończona. 
I ta zima, która już na szczęście sobie poszła inne kraje męczyć też mi na nosie zagrała. Niby krótka, śniegu mało, mrozu ciut więcej, a jednak. W pokoju syna kret sobie na ścianie korytarz zbudował. Nie naprawdę, ale tak właśnie kojarzyło mi się zgrubienie, które na wysokości półtora metra od ziemi na  caluśkiej długości ściany powstało. Czort jaki czy co? Przyciesie nie tak dawno znowu wymieniane, a tu jakby chałupka walić się chciała i stać w miarę prosto już się jej znudziło. Pierwszy odruch  - przerażenie. Tyle pracy tu włożyłam, tyle serca, a ona z kamienia i walić się będzie? Nie wie, że kochana i mojej rodzinie potrzebna? Pomimo tego że mała, skromna i stara, bo już dawno setkę zaliczyła? Ale moja! Do wczoraj wytrzymałam. Jak tylko słońce dłużej niż przez chwilę przez okienka do środka zaglądało rozwaliłam kretowisko i przyglądać się zaczęłam. Żadnego kreta. Ryjki żadnej też nie znalazłam. Ale przyczyna jest! Od tego mrozu to się desce, która pomiędzy balami  (jakoś to się inaczej fachowo nazywa, alem nie obrotna w tych zagadnieniach) dziurę zatykała, wypaczyć zachciało.

Całym swoim jestestwem deseczka ta szacowna na domek mój malutki się wypięła i ścianę rozwaliła. Gwoździki jakieś słabiutkie pradziadek powbijał, bo im tylko łebki zostały. No, latek trochę minęło, ale jak gwóźdź to gwóźdź i robotę swoją do końca powinien wykonywać. Wzorując się na pracy przodków gwoździe wielkie wyjęłam, kilka wbiłam, deska na miejsce wróciła a ja za robotę się wzięłam. Bom ci ja malarz murowany, maluję okna, maluję ściany..... Guzik prawda. Nie maluję, bo szpachla i cała reszta, com w te dziurska powtykała schnie schnie i schnie i wyschnąć nie chce. Dziecko gościnnie na podłodze w drugim pokoju śpi, a ten jego malutki jawnie się ze mnie nabija i z robotą pogonić nie da. A jutro niedziela. Z pędzelkiem w dłoni, z muzą dookoła popołudnie jutrzejsze spędzę, dziecku pokój szykując i myśląc: dlaczego, do cholery jasnej , w tym domu ni faceta, ni szafy nie uświadczysz? 

piątek, 23 marca 2012

Ja chcę szafę!

Mam dorastającą córeczkę. Mądrą, piękną , wrażliwą, kochaną, moją. Dużo matek w moim wieku ma dorastające córki. Bezsprzecznie. Czasami tylko, Kobiety, zastanawiam się, jak Wy sobie z nimi radzicie? Mieszkanko małe, okien dużo, miejsca mało. Jak to w domkach po prababciach bywa. Gdy byłam mała, ganiałam się z bratem dookoła biegając w kółko, bo centralnym punktem domu był i jest nadal - piec i filar z czterema otworami dookoła. Nie raz i nie dwa w głowie nam się kręciło od tych kółek wyczynianych, ale zawsze zabawa przednia była. Teraz jakbym chciała córę dokoła przegonić to niestety już się nie da, bo troszkę pozmieniane  i dziury w innych miejscach. Niestety, przeróbki wpływu na ilość otworów drzwiowych i okiennych nie miały, a wręcz przeciwnie. Nie ubyło, tylko przybyło. W każdej ścianie coś. Ciężko w takim mieszkanku pomiestne segmenty z wysokimi szafami porozkładać, więc siłą rzeczy ich nie posiadam. Dzieci troje, książek jak w bibliotece ( tych ze strychu nie liczę), gadżetów i innych duperelków od cholery i ciut ciut. Miejsca niet. Nie dość że dom jak wesołe miasteczko, bo w jednym pokoju gitara , w drugim organy, po środku TV i radio w kuchni, to jeszcze na dodatek do szafy schować człowiek się nie może. Bo zapchana na amen. I nic wyrzucić się nie da. Wszystko wszystkim potrzebne. To nic, że synowi kostki z nogawek wystają. On te spodnie tak bardzo pokochał, że rozstać się z nimi nie zamierza. To nic, że pięć par spodni na półce leży. Kasa córki, córka spodnie kolejne kupuje. A matka z siebie wychodzi i wracać nie zamierza. Uf. Tak więc miejsca u mnie w domu niewiele, pierdółek od cholery, a chodzić nie ma w czym.
Dobrze, że wieczorem ubrania do pracy szykuję, bo na poważnie to dopiero w samochodzie się budzę, jak kluczyki przekręcam. Pierwsza wychodzę, ostatnia wracam.Gdybym miała się rano przyszykować, to w pidżamie do pracy iść bym musiała.  A dlaczego ? 
Moja córcia, trzynastolatka pełną gębą, sięga mi do ucha i za właścicielkę się poczuwa. Wszystkiego.
Jak w zasadzie : co twoje to i moje, co moje, to nie ruszaj. Tak więc matka szuka bluzki, bluzka w praniu. Matka szuka koszulki - koszulka u córci, apaszka też gdzieś jest, ale nie na miejscu. Bo córcia wczoraj chyba w niej była, może w szkole zostawiła? Lakiery do paznokci, kredki do oczu, tusze, cienie - dawno już właściciela zmieniły. Teraz nadeszła kolej na bluzki, bluzeczki, bluzy, koszule, apaszki. Spódnice trochę za szerokie, spodnie na szczęście też. Buty - przepaść. Ona nóżka jak u Kopciuszka, moje stopy mogłyby za wiosła służyć. I dzięki temu na boso do pracy nie polecę. 
Szafa. Szafa z szyfrem na wyłączność jest mi potrzebna. I z miejscem. Tak na wszelki wypadek. Gdy już będę miała serdecznie dość moich latorośli i zapragnę sobie od nich choć na chwilę odpocząć w szafie się zamknę, a oni udawać będą, że nie wiedzą, gdzie żem jest! I może kilka ciuchów uda mi się w niej przed córcią zamknąć.... 

niedziela, 18 marca 2012

Łąki zielone nasze piękne.....

W końcu nadszedł. Pierwszy piękny wiosenny dzień. Ptaszki śpiewały, słońce przygrzewało w plecy i zmuszało do mrużenia  oczu, tak było silne i mocne. Po miesiącach zimowej zawieruchy, mrozów, śniegu i błota nadszedł czas, by oddychać pełną piersią. Ponieważ była niedziela, po mszy i obiedzie wszyscy wylegli na chodnikowe ławki i rozpoczęły się międzysąsiedzkie dyskusje. Każdy miał uśmiech na twarzy, każdy cieszył się z nadchodzącej pory roku. Mieścina mała, dom jeden przy drugim, wszystkie przy drodze ustawione, przecinały zieloną wstęgę otaczających lasów i pól. Patrząc  z lotu ptaka można było zauważyć jedną długą kolorową rzekę dachów. I zieleń. Piękną, jeszcze nie w pełni soczystą, ale już upominającą się o swoją kolej. Już nie biel. Już zieleń zawitała. Ponad dwadzieścia stopni na dworze, ludzie powariowali i zimowe odzienia w domu pozostawiali. 
Małgosia, sąsiadka mieszkająca kilka domów dalej, wraz z całą swoją dość liczną grupką potomstwa wybrała się do lasu. Dzieciaki ruchu potrzebowały, a przy drodze to przecież zawsze niebezpiecznie jest. W lesie wiadomo - świeże powietrze i nikomu się nie wadzi. Dzieci miała czworo, w różnym wieku. Najmłodsza Julcia dopiero co trzy latka skończyła, więc z mamą grzecznie za rączkę szła. Mąż i ojciec w domu został, zmęczony po tygodniu pracy, odpocząć chciał. Na kanapie się położył, drzemkę zaliczył. A ona z dziećmi po lesie biegała. Daleko od domu nie była, tylko z kilometr jakiś. Chłopcy między drzewami w chowanego i w berka się bawili. Troszkę odbiegli od niej, czasami ich z oczu traciła, ale wiedziała, ze las znają i jakby co drogę znajdą. Lasek był wąski, bezpieczny. Nie odwracała głowy za każdym razem, gdy mignęła jej przed oczami bluza któregoś z synów. Ona w tym czasie z Julcią zeszłoroczne szyszki i żołędzie spomiędzy pożółkłej trawy wyciągała. Mała cieszyła się z każdej znalezionej sztuki za skarb ją uważając. 
Nagle Małgosia poczuła zapach dymu. Zerwał się lekki wietrzyk, i właśnie z nim dym doszedł do jej nozdrzy. Nie było go wiele. Poderwała głowę do góry, chłopców pomiędzy drzewami na wszelki wypadek szukając. Słyszała ich, ale nie widziała. Byli schowani pomiędzy drzewami. Nagle poczuła uderzenie gorąca. Wzięła małą na ręce, pobiegła na skraj lasu. To, co tam zobaczyła, ścięło ją z nóg. Wszystkie okoliczne łąki, od dawna już ugorem stojące zajęte ogniem były. Miejscami języki ognia dochodziły nawet do dwóch metrów trawiąc po drodze wszystkie drzewka, które przez lata rozsiały się na ziemiach nieuprawianych. Przerażenie ja ogarnęło. Pożar zbliżał się w jej stronę w błyskawicznym tempie. Resztkami zdrowego rozsądku, co chwila wołając synów, którzy gdzieś się w tym bezpiecznym przecież lasku zawieruszyli wyciągnęła komórkę i zadzwoniła po straż pożarną. Ludzie przed domami siedzieli, mogli pożaru nie zauważyć. Wykrzyczała do słuchawki gdzie się pali i błagała o pomoc. Przecież jej dzieci były narażone na niebezpieczeństwo! Zaczęła biegać dookoła nawołując ich. Na rękach trzymała przerażoną Julcię. 
- Szymek! Romek! Krzysiek! Gdzie jesteście! Chodźcie tutaj!  Szybko! Łąki się palą! Słyszycie! Wracajcie natychmiast! - czuła, jak opuszczają ją siły, jak brakuje jej tchu. Ogień już wdarł się do lasu, już zaczepiał językami stojące na skraju drzewa. 
Co powinna robić? Jak się powinna zachować? Chciała do męża po pomoc zadzwonić, ale miał komórkę wyłączoną. Spał. 
Była przerażona. Przecież to miał być taki piękny dzień! Ciągle chłopców wołając chodziła wzdłuż trzymając się bezpiecznej odległości od palących się drzew. Ciągle ich nawoływała. Żadnej odpowiedzi. Gdzie oni, do jasnej cholery, są? Nagle usłyszała dźwięk syren. Zbliżała się pomoc.  
Odetchnęła z ulgą. Oni jej na pewno pomogą i chłopców uratują. Sama nie chcąc dłużej narażać płaczącej i roztrzęsionej Julci  pobiegła w stronę drogi przeciwpożarowej, którą już zbliżała się straż pożarna.

-Panowie, pomóżcie! Tam gdzieś są moi synowie! Cała trójka! Nie odpowiadają, gdy ich wołam! Proszę! Uratujcie ich! 
- W którą stronę poszli? Umie pani powiedzieć? - zapytał jeden ze strażaków, reszta w tym czasie węże rozwijała i łopaty szykowała. 
- Gdzieś tu powinni być! - mówiła płacząc - Nie mogli odejść daleko! Ten pożar nas zaskoczył! Bawili się w chowanego ! 
-Dobrze, będziemy ich szukać. Już jadą następne jednostki, pożar jest bardzo rozległy. Proszę odejść z małą w tamto miejsce - pokazał ręką na polanę oddaloną o jakieś pół kilometra - tam powinna być pani teraz bezpieczna. Ja muszę zająć się akcją. 
Posłuchała. Nie chciała przeszkadzać. W końcu teraz każda chwila liczyła się dla jej chłopców. A jeśli byli w niebezpieczeństwie? Na pewno byli w niebezpieczeństwie. 
Zadzwonił mąż. Sąsiedzi go obudzili. Widzieli, jak z dziećmi w stronę lasu szła. Nie mogła powiedzieć mu nic pocieszającego. Nie mógł przybiec jej na pomoc. Wszędzie ogień i strażacy. Stodoła sąsiadów też już z dymem poszła. Wszyscy walczyli o każdy metr trawy, każdy o swoje gospodarstwo się bał. A ona o dzieci. Gdzieś tam były. Z ogniem i dymem walczyli. 
Tuliła małą do siebie, pragnąc dodać jej otuchy i wierząc w strażaków. Strasznie długo to trwało. Powtarzała słowa - są cali, nic im nie będzie - jak mantrę, karmiąc się nimi. To było jedyne pocieszenie, na jakie mogła sobie w tym momencie pozwolić. W końcu zobaczyła poruszenie pomiędzy strażakami, jeden z nich biegł w jej stronę.
- Znaleźliśmy ich! - zawołał z daleka - Ale jeden z pani synów nie miał tyle szczęścia. Zaskoczył go ogień, pogotowie już jedzie.Żyje! - dodał widząc jej minę i przerażenie w oczach - Drzewo go przywaliło. Bracia gałązkami ogień ugasili, ale nogę ma złamaną. Niechże pani nie płacze! Dobrze będzie! 
Dobrze będzie? 
Kiedy?
Dziś na mojej wsi cztery poważne pożary wybuchły. Nie same. Nie zrobili tego rozbrykani nastolatkowie.  Ktoś łąkę podpalił, by lepiej trawa rosła.  Wieś ma sześć kilometrów. Ile drzew z dymem poszło? Ile gospodarstw było zagrożonych? Ile zwierząt i żyjątek ucierpiało? Szkoda słów. 
Na szczęście żadna Małgosia tu nie mieszka i z dziećmi do lasu nie poszła. Ale kiedyś przecież może....


środa, 7 marca 2012

Iskierki, które gasną....

Gdy byłam małą malutką, uroczą dziewczynką z dwoma kucykami nad uszami i w spódniczce, w podkolanówkach, które wiecznie się zsuwały z chudych łydek i olbrzymią furtką pomiędzy zębami , bo właśnie wypadły mi mleczaki, często jeździłam do prababci. Babci mojej mamy. Od kiedy ją pamiętam, zawsze była babinką w chustce na głowie ,ale zawiązanej tak jak opaska, spod której wyglądały  włosy białe jak śnieg, czerwonymi policzkami i nosem typowym dla naszej rodziny. Kartofelkiem. Siadywała na zapiecku, bo to najcieplejsze miejsce było, z laską w dłoni i częstowała. Cukierkami, albo kisielkiem. Pachniała jabłkami. Dla starszych zawsze miała wino z dzikiej róży.W pokoju był wielki zegar, który głośno odliczał upływający czas. Gdy odeszła, zatrzymał się.
Dziadek ze strony mojego taty był bardzo przystojnym, od zawsze dla mnie siwym panem. Chadzał po ulicy z dłońmi splecionymi na plecach. Większą część swoich szczeniackich lat spędziłam właśnie z nim. Jak ta trzecia noga. I w polu i w lesie i w stodole i na podwórku. To on pokazywał mi świat, uczył wytrwałości. Z nim na stonkę, z nim na grzyby. Mieszkaliśmy w jednym domu, więc nie ma nic dziwnego w tym, że zawsze byliśmy razem. To do dziadka szło się z wielkimi i małymi problemami, to dziadek bronił nasze pupy przed gniewem mamy. To on siadywał w pokoju, przymykał oczy i śpiewał: W zielonym gaju.....ptaszki śpiewają.....w zielonym gaju......pod jaworem.....
To dzięki niemu co roku pachniała u nas żywa choinka na święta, której teraz tak bardzo brakuje. On wiedział gdzie szukać, by była najpiękniejsza z tych pięknych.
Dziadek był dla mnie opoką, podporą, kimś, na kogo zawsze można liczyć i kimś, kto nie zostawił w potrzebie. Nie byłam jego najbardziej ulubioną wnuczką. Jego oczkiem w głowie była moja młodsza siostra. Dla niej potrafił zrobić wszystko. Wystarczyło, że zapłakała lub pokazała palcem co chce. Miłość między nimi była wielka. Dało się ją odczuć z daleka. Gdzie był dziadek, tam i moja siostra. Dla niej buciki, rowerek, cukierki. Gdy płakała, potrafił nocą przybiec ze swojej części domu by sprawdzić, co się jego maleństwu dzieje. 
Gdy zachorował, miałam czternaście lat.Nie chciałam jechać do niego do szpitala, nie chciałam widzieć go w chorobie, która bardzo go zmieniła. Gdy już bardzo cierpiał, mama powiedziała, że powinnam jechać gdyż odnosiła wrażenie, że czeka właśnie na mnie. I tak było. Następnego dnia z samego rana dotarła do nas wiadomość o jego śmierci. Do dziś pamiętam wzrok mojej siostry zalany łzami i brutalne słowa : Po co do niego pojechałaś? No, po co ? Gdyby nie ty to mój dziadziuś dalej by żył......
Teraz mogę Ci to powiedzieć, Siostro. Był też moim Dziadkiem! Choć miałaś na niego wyłączność....
Mój najstarszy syn tak bardzo jest do niego podobny....
Babcia. Żona dziadka. Czasami tak jest, że jak się ma dziadka, niekoniecznie ma się babcię. Stroniła od nas, trzymała się z daleka. Inne wnuki uwielbiała i dla innych żyła. Ja i moje rodzeństwo nigdy nie byliśmy dla niej na tyle dobrzy i poprawni, by chciała nas zauważyć. Ale i tak gdzieś w głębi serca ją kochałam.  A może po prostu szanowałam? Była przecież moją babcią. Matką mojego ojca. 
Również odeszła.
A teraz dziadek. Odszedł. Po równych trzech miesiącach śpiączki.Teraz już na spokojnie przypominam sobie wszystkie wydarzenia związane z jego upadkiem.
Dziecko, bo ja mam tu z dziadkiem kłopot. Spadł ze schodów, nie może się podnieść.Chyba stracił przytomność - telefon od babci. - Babciu, już do ciebie jadę. 
Niby nie daleko, a jednak czas się dłużył, a mózg pisał scenariusze. Co się wydarzyło? Dlaczego upadł? Karetka już w drodze. Byłam chwilę przed nią. Leżał taki bezbronny. Jego oczy były takie duże i zamglone. Jeszcze wtedy kojarzył. Przeszkadzał mu włos na twarzy, próbował ręką zrzucić go... Pomogłam. Mówiłam do niego, mówiłam do babci. Przyjechali, zabrali dziadka. Pojechałyśmy za karetką.  Zamieszanie, nie ten oddział, w końcu zabrali dziadka na tomograf, biegiem na salę operacyjną. Jest krwiak, musi być trepanacja. Oczekiwanie na korytarzu. Różne myśli. Babcia, która tak naprawdę nie wierzyła w to, co się dzieje, telefony do rodziny. Rozpacz córek, które w różnych końcach świata mieszkają. Decyzje o przyjeździe. 
Dziadek operację przeżył. Śpiączka farmakologiczna i słowa lekarzy: Zrobiliśmy wszystko co tylko mogliśmy. Teraz trzeba mieć nadzieję, czas pokarze.
A tego dnia, kilka godzin wcześniej, gdy dziadek jeszcze siedział na swym ulubionym krześle przy stole, skąd miał widok i na telewizję i na drogę przez okno, rozmawiali z babcią o przyszłości. O tym, że czas pomyśleć i może trochę finansowo się zabezpieczyć?  Rok wcześniej cztery wesela w rodzinie,  w tym roku jedno - ostatnie z zaplanowanych wesel, same wnuczki. A to przecież kosztuje. Powiedział wtedy dziadek do babci:
- Matka, jak się ma co wydarzyć to ze mną....Ja bez ciebie rady sobie nie dam.
Czy w złej godzinie to powiedział? Któż to wie. Ale - stało się. 
Trzy ciężkie miesiące słabnącej nadziei i oczekiwań. A może dziś będzie lepiej? A może dziś coś się wydarzy? Puste łóżko ścinało nas z kolan. A dziadek albo na badaniach, albo na innym wtedy leżał.
Decyzja szpitala: - Pani tata jest w takim stanie, że powinien opuścić oddział. Nie wymaga naszej opieki , jest wydolny oddechowo, nie jesteśmy w stanie nic więcej dla niego zrobić.
Próby organizacji, by zabrać dziadka do domu. Potrzebna dwudziestoczterogodzinna opieka wykwalifikowanej pielęgniarki. Nie damy rady. Decyzja, w której pomógł szpital : Zakład Medycyny Paliatywno - Hospicyjnej w Kałkowie. Tylko czterdzieści kilometrów. Damy radę.
Babcia wtedy po zawale i udarze, bo udar też miała, ale trzeba było ją jeszcze raz do szpitala zawieść po tym, jak kilkakrotnie upadła i problemy z pamięcią miała, by to stwierdzono, w szpitalu była. Jechać do dziadka nie mogła. Pojechałam z mamą. Miejsce, gdyby nie okoliczności, cudne. Opieka i wyrozumiałość pracowników - godna podziwu. Upewniwszy się, że dziadek w dobre ręce trafił wróciłyśmy do babci, do szpitala. Było jej przykro. Ale dbając o jej zdrowie, na ten moment nic nie mogłyśmy poradzić. Musiała o sobie pomyśleć, siły pozbierać. W czwartek telefon. Jeżeli chcecie się z dziadkiem spotkać, przyjeżdżajcie. Jego stan jest bardzo ciężki. Byłam w pracy, mama u babci. Nogi ugięły się pode mną. Nie mogłam przy babci, w obawie o jej stan zdrowia nic powiedzieć. Mamę zmusiłam do wyjścia ze szpitala, wsiadłyśmy do samochodu i pojechałyśmy. Po godzinie byłyśmy u dziadka. Już było trochę lepiej. Dziadek miał obrzęk płuc, wodę w płucach, był niewydolny oddechowo i krążeniowo. Przyszedł do nas pan. Pielęgniarz? Lekarz? Wolontariusz? Nie wiem, nie zapytałam. Ale dokładnie powiedział nam co się z dziadkiem działo i skąd ten telefon. Po odessaniu dziadek czuł się lepiej. Ale już wtedy powoli odchodził. Dziadku, musisz być silny, musisz na babcię poczekać. Ona dopiero w poniedziałek może do ciebie przyjechać, bo leży w szpitalu, wiesz? Dlatego nie ma jej przy tobie. Miała zawał, udar.... Nie może tu teraz być. Wytrzymaj do poniedziałku. Musisz, dziadku - mówiłyśmy do niego.
Powrót do szpitala, do babci. Babciu, dziadek dziś troszkę gorzej się poczuł, ale na ten moment już jest ok. - powiedziałyśmy po przyjeździe.  - Ojej, dziecko, żeby on jeszcze tylko na mnie poczekał, żebym ja go mogła jeszcze zobaczyć....Żebym sobie przypomniała.....Żebym mogła go zobaczyć...
W poniedziałek po babcię do szpitala, do lekarza, by podał na wszelki wypadek coś uspokajającego i do Kałkowa. Nie było na co czekać. Obawa, że nie zdążymy, była wielka. I strach, że widok dziadka, który bardzo zmienił się po trzech miesiącach choroby, a babcia go nie pamiętała po udarze, wielki.
Gdy weszłyśmy, dziadek , po raz pierwszy od zachorowania, wodził wzrokiem za babcią. Było to dziwne i cudowne... Nigdy wcześniej mu się to nie zdarzyło...Babcia co nie co sobie przypomniała. Brodą ruszał, jakby do przekazania tysiące wiadomości miał. I patrzył. Patrzył i mrugał, gdy go o to prosiłyśmy. Przypadek? Być może. Ale jakie to ma teraz znaczenie.Widząc, że babcia niepokoi się, że przecież dzieci i co innego do roboty też jest co chwila pyta się czy czasem nie chcę już jechać, zostawiłyśmy ją z dziadkiem i wyszłyśmy na zewnątrz. Niech posiedzi sobie sama, niech się z mężem swoimi tajemnicami podzieli....
Nie wiedziałam, że to będzie ostatni raz, gdy widzę dziadka wśród nas.
Odszedł we wtorek. Wczoraj. Szóstego. Po pełnych trzech miesiącach. Na zawsze.
Jego miejsce przy stole z widokiem na telewizor i drogę już zawsze pozostanie puste......