poniedziałek, 20 lutego 2012

Się babie kuligu zachciało....

Z ust do ust, z chałupy do chałupy poszła wieść,  że przebiśniegi  gdzieniegdzie łepki swe na światło dzienne wypuszczają więc zima  ku  końcowi  się ma (NARESZCIE!) więc ostatnia to już chwila, by na typowo zimową wyprawę się wybrać i kulig zaliczyć. Znajomi moi zaprawieni w tym sporcie co roku takie zabawy urządzają, ja, rzec można, dziewicą w tych kwestiach.... byłam. Kulig z podstawówki się nie liczy. Wtedy to tak jakby dziadek sanki ciągnął, na spokojnie, bez nerwa i bez pośpiechu. A ponieważ na kuligi nie chadzałam mylne wyobrażenie o nim miałam. Oj, mylne ! Bliźniaki chęć uczestniczenia w wyprawie wyraziły, więc z innymi znajomymi na miejsce startu stawiliśmy się punktualnie. Róża rajstopy pod spodnie wciągnęła, może to nic wielkiego, acz pragnę zaznaczyć, że ostatni raz takie wydarzenie miało miejsce przed ukończeniem przez nią drugiego roku życia , kiedy to rwąc kolejne rajstopki w trakcie próby zrzucenia ich z siebie kategorycznie i jednoznacznie dała mi do zrozumienia, że to było ostatni raz! I było. Do wczoraj.
Tak więc dziecko matki wyjątkowo posłuchało, grubo się ubrało. Pan Bliźniak protestów nie składał, wszystko na siebie wciągał. 
Pogoda piękna, słoneczko delikatnie nas po twarzach ciepłem smagało, wiatr tylko od czasu do czasu jak zawiał to czapkę z głowy zrywał. Ale ok. Śnieg był, kulig się zaczął. 
Na saniach pierwszych, zaraz za bryczką ciągniętą przez ciągnik się rozsiadłam, razem z kolegą, pewna, że w razie czego pomocy udzieli i przed upadkiem uchroni. A guzik. Taki z niego kuligowiec jak i ze mnie. Gdy już dzieciaki po jednym upadku z sanek zaliczyły doszłam do wniosku , że jak rodzina to kupą trzymać się musi i też upadek zaliczyłam. Tylko po to, by bliźniaki pewniej się poczuły i osamotnione nie były. A co by i mnie lepiej było, kolegę, który miał mnie piersią bronić i przed upadkiem ustrzec ze sobą pociągnęłam. Śmiechu co niemiara było z nas. Gdy tylko głęboko w las wjechaliśmy kierowca zaczął przyspieszać, zwalniać, zygzaki na drodze zostawiać. Oj , ciężko było się w sankach utrzymać ! W prawo, w lewo , w lewo, szybciej wolniej, poczekaj ! Spadł! Jazda! Heja ! Stój! Zaczekaj! Spadła! Stój ! 
Po piętnastu minutach jazdy wyglądaliśmy jak bałwanów kupa i wszystkie przemoczone do suchej nitki. Ale jazda była świetna i zabawa przednia. Gdy koleżanka męża za kierownicą zmieniła, wtedy to dopiero zaczęło się dziać. Ona szalona, on odważny ! Zawijas za zawijasem, dzieciaki w krzyk, w śmiech , dorośli wcale nie gorsi swoimi gardłami ich wspomagali. Jeden tylko dobrze i wygodnie miał. Ten co na bryczce siedział. Przeziębiony był niedawno i  ryzykować nie chciał.  I zaczęła się wojna na śnieżki. Ponieważ , tak jak rzekłam na początku, niewprawiona w takich wyprawach jestem tylko głowę pochylałam, gdy śnieżne kuliki atakowały z przodu moją biedną głowę. Z tyłu niestety obraz zamazany miałam, głowę obrócić się bałam , bo to upadkiem groziło,  więc zaliczałam od czasu do czasu białą kopułę na czapce. A rzec muszę , że wcale nie łatwą sprawą jest na sankach siedzieć, drogi się trzymać, wywrócić się nie dać i śnieżkami rzucać. Dorośli jak dzieci się zachowywali, a dzieciaki nie wiem czy z sytuacji, czy też z dorosłych się naśmiewali. 
Przemoczeni, zziębnięci ale szczęśliwi do miejsca zajechaliśmy. Ognisko napalone,  panowie - całe trzy sztuki chłopa, po patyki do kiełbasek w las poszli a kobiety kiełbasy zaczęły szykować.  Troszkę prądziku, dla dzieci herbatka z termosu , dobrze było. Nad ogniskiem co prawda para się unosiła, gdy nasze członki odmarzać zaczęły, ale jakoś tak widzieliśmy się na przeciw i nikomu to nie przeszkadzało. Wręcz przeciwnie. Przyjemnie było móc się rozgrzać trochę i wodę z siebie  odparować.

Nie byliśmy jedyną  grupą kuligowców. Aż cztery wyprawy w jednym, znaczącym miejscu w lesie się spotkały. Każdy przy swoim ognisku coś pałaszował, nasi mężczyźni też w końcu z kijami wrócili i rozpoczęło się grupowe smażenie kiełbasy.
A potem walka na śnieżki. Dopiero co podsuszone rękawice w ruch poszły  i znów przemokły. Śnieg idealny był, nawet kulek nie trzeba było formować, sam się kleił. Stanęli sąsiedzi z sąsiedniego ogniska lekko od nas oddaleni i hejta w nas kulkami rzucać. No nie mogliśmy tak bezczynnie stać i przyglądać się jak wrogi obóz broń w górę uniósł i wojnę zaczął. Dzieciaki pierwsze do ataku ruszyły, my, dorośli, tuż za nimi.  


  A na środku placu boju, pod jednym z nielicznych drzew w tym miejscu, pięcioletni syn koleżanki piersią swego bałwanka bronił. Dopiero co mu uszy zdążył doczepić i guziki wprawić, a już biedny na atak był narażony ! Oj, komicznie to wyglądało ! Ale uchronił ! Wszystko na swoją pięcioletnią klatę przyjął i bałwanek przetrwał.



W drodze powrotnej, wiekiem się wymawiając, pewna , że dzieciaki same radę sobie już doskonale dadzą, technikę powożenia sankami w kuligu opanowały do perfekcji na bryczkę uciekłam, bólem mięśni i stawów się tłumacząc. Ach, cóż to był za ból !
Zerowy, w porównaniu z dzisiejszym. Znów mi się obecność mięśni na co dzień nie używanych przypomniała. 



Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

A może coś napiszesz? :)