wtorek, 7 lutego 2012

Dzieciaki... nie zostawiajcie mnie tu, na górze....

Swoją codzienną wędrówkę po necie rozpoczynam od podglądania blogów, które  mnie poruszyły, które przyciągają do siebie. Czasami wymuszają myślenie, czasami  smutek, najczęściej salwy śmiechu.
Gdy przeczytałam wpis o tym , jacy to rodzice potrafią być nieznośni i egoistyczni, przypomniał mi się obrazek siebie z ostatnich wakacji....
Jako matka pracująca i pracoholiczka często zdarza się, że pomimo chęci naprawdę wielkich nie daję rady i przesuwam dziecięce marzenia na czas za tydzień. Były wakacje, już te cieplejsze, sierpniowe, jak obudziłam się i powiedziałam dość. Biorę urlop i zabieram dzieciaki tam, gdzie zechcą. 
Posadziłam ich przed netem i kazałam ułożyć plan wędrówek na trzy dni. Na poważnie i z wiarą, że mamuśka plamy nie da i tym razem nie przełoży , podszedł bliźniak i wygrzebał w necie park linowy. Ponieważ jest to stały telewidz programów discovery i tym podobnych wiedział, o co chodzi i był bardzo chętny na taką wycieczkę. Pozostali nie złożyli sprzeciwów, więc pojechaliśmy.
Biedroną oczywiście, a jakże by !
Na miejscu, w lesie, gdzie pięknie ptaszki śpiewają a wokół delikatnie szumi las, gdy zadarłam głowę do góry i zobaczyłam wszystkie te linki, deseczki , sznurki, drabinki,platformy i nie wiem co jeszcze serce zabiło mi mocniej i zaczęłam zastanawiać się , czy ja naprawdę wiem, co robię !!!! Moje dzieciaki przecież jeszcze takie malutkie są...
Pora była raczej ranna, przed południem, więc zbyt wielu chętnych do wspinaczki nie zastaliśmy. Podglądałam, jak instruktor w wieku moich bliźniaków ( brrrr) tłumaczył zasady zachowania ostrożności,konieczności asekuracji,  co wolno, czego nie i dlaczego tak. Dzieciaki na niewielkim odcinku, na wysokości metra miały możliwość wypróbowania swoich sił a potem podeszły do skałki, gdzie trasa się rozpoczynała. Średnia. Dla wyższych dzieci.
Serce mi w miejscu stanęło. Bałam się, choć do moich obowiązków należało tylko i wyłącznie robienie zdjęć. 
Jako najodważniejszy i najstarszy - rozpoczął Najstarszy. W kasku na głowie, w szelkach, linkami przypiętymi do pasa wystartował i śmigał , jak większa małpka. Młodszy też sobie poradził bez trudu, córa była bezkonkurencyjna. Z dołu  (niektóre przeszkody są na wysokości 8 metrów !!!!! ) obserwowałam, jak się pilnują, jak jedno zwraca uwagę na drugie, jak czekają na siebie. 
- Róża, nie bój się , dasz radę! 
I dała. Cała trójka pokazała, że jest odważna, myśląca i przede wszystkim miałam okazję popatrzeć, jak troszczą się o siebie nawzajem, bo w domu tego wcale nie widać...
Radość moja była przeogromna, gdy w końcu znalazły się na ziemi, tuż obok mnie. Wszystkie trzy japki czerwone i szczęśliwe.
- Mama, to jest super ! Kurcze, ale czad. Widziałaś, jak skakaliśmy ? 
- Ty to wcale taki dobry nie byłeś.. trzeba było czekać na ciebie
- A na ciebie to nie??? A pierwszy zjazd pamiętasz ? Widać było, jak ci kolana drżą.
- Taaak , z odległości pięciu metrów pomiędzy gałęziami widziałeś? Ciekawe jak???
Oho, już po braterstwie krwi - pomyślałam i zaciągnęłam dzieciaki na małą przekąskę.
W trakcie konsumpcji - oj, zgłodniali porządnie - nadal omawialiśmy wrażenia z trasy. Gdzie było ciężko, co im się najbardziej podobało, i tak dalej.
Gdy brzuchy były już raczej pełne, młodszy powiedział, że z chęcią by tam wrócił i chciałby zmierzyć się z najtrudniejszą, czerwoną trasą.....
- O nie. - zaczęłam
-Mama, nie bądź taka. Przecież ty też możesz z nami iść ! - powiedziała córcia.
- O nie nie nie. Nie.
- Nie? Dlaczego nie? Boisz się  - to już bliźniak pan.
No i wzięli mnie, trójką pod włos. Moje dzieci kochane. 
Widziałam jak śmigają po przeszkodach, jak prą do przodu - przyszło mi do głowy, że to nie może być aż takie  straszne, powinnam przeżyć. Tym bardziej, że widać było , że naprawdę im na tym zależy.
Nie jestem jeszcze aż taka stara. Jeśli nie teraz , to kiedy - myślałam  i w końcu wyraziłam ochotę na czynny udział w całej zabawie. Wróciliśmy na plac. Oni przodem, ja za nimi. Osiemnaście przeszkód. 
Drabinę pokonałam, ale już po pierwszej platformie zaczęły się schody..... Co za koszmar !!!!! Masakra . Horror. Ufff. A najgorsze jest to, że nie mogłam się poddać, bo moje latorośle nabijały by się ze mnie do końca życia ! I ściągał by mnie z trasy ratownik w wieku młodszego synka.... O nie !
Nie jestem ułomkiem, nie jestem słaba fizycznie. I siekierką i wiertarką radę daję , ale tu ..... hmmm. 
Przebrnęłam . I owszem. Ale zaoszczędzę sobie wstydu i nie będę opisywać całości pokonywania przeszkód. Wszystkich moich ochów i achów i nie dam rady, o matko, gdzie ja jestem, dzieciaki nie zostawiajcie mnie... Jedno zauważyli wszyscy. Do Tarzana mi daleko. Ze łzami w oczach, bólem mięśni nie do wytrzymania, poczuciem totalnej porażki dla samej siebie dotarłam na dół, gdzie moje maluchy skandowały i dodawały mi odwagi, a w międzyczasie zapomniały, że przed kilkunastoma minutami tez tą trasę pokonywały....
Przez tydzień zapoznawałam się z anatomią. Poznałam mięśnie, o których wcześniej nie miałam pojęcia. Przez tydzień bolało w barkach, plecach , krzyżu, udach, ramionach, szyi, stopach!!!!
Tam powinno się niegrzeczne, egoistyczne mamuśki posyłać !!!
Ale moja dziatwa dumna ze mnie była!






2 komentarze:

A może coś napiszesz? :)