niedziela, 5 lutego 2012

Aż po grób.....

Ona miała tylko szesnaście lat, gdy spotkała go na swojej drodze. Był starszy, przystojny. Jego niebieskie oczy przyciągały jej wzrok, jego ręce ciało a serce duszę. Zakochali się w sobie. Gdy zaszła w ciążę, w obawie przed rodzicami skakała w stodole z położonych pod dachem belek, by zgubić brzuch, tak bardzo się bała.... On był synem leśniczego. Ona tylko córką robotnika. Różnica między ich pochodzeniem dla niektórych miała ogromne znaczenie. Na przykład dla jego matki. Nie chciała ubogiej synowej. W okolicy było tyle dorodnych panienek. Córka piekarza, młynarza, sąsiad też miał córkę i w banku pracował. Ale on nie ustępował. Chciał tylko ją. Tym bardziej, że ich miłość już została skonsumowana i żadne z zabiegów młodej niedoświadczonej kobiety brzucha nie powstrzymały. Pobrali się. Najpierw zamieszkali kątem w jej domu rodzinnym. Pokój, który zajmowali kiedyś, dawno temu, był kurnikiem. Długi i wąski. Ludzi w domu sporo, bo rodzeństwa troje miała i matka i ojciec. Ale jakoś dawali radę. W tamtych czasach całkiem normalne było mieszkać na wsi w wielkim gronie rodziny. 
Urodziła się jedna córka, potem druga. On zarabiał, ona się domem zajmowała razem z matką. Jemu pracę teść znalazł, nie ojciec. Zanim na świat przyszedł pierwszy syn, przeprowadzili się do jego rodziców. Tam mieli dla siebie dwie izby, było łatwiej. Dzieciaki małe, bo rok po roku na świecie się pojawiały, ona do pracy iść nie mogła, gdyż uraz teściowej do niej pozostał już na zawsze. Nie była dla młodej podporą, nie służyła dobrą radą, nie pomogła. 
Urodziła czwarte dziecko, syna. Gdy dzieciaki trochę podrosły i starsze siostry mogły zajmować się młodszymi braćmi ona też do pracy na zakłady poszła. Pracowali na zmianę, aby kontrolę nad dziećmi utrzymać.
W domu może i się nie przelewało, ale on dla niej i dla dzieci wiele by zrobił, choć srogi był i wymagający. 
Ale to właśnie w ich domu rozjarzył się jako pierwszy we wsi telewizor, to do nich cała wieś oglądać dziennik przychodziła , choć światło podłączyli tylko pół roku wcześniej. Dzieci radość miały i satysfakcję. Ona też, bo jej mąż zaradnym człowiekiem był i swoim krzywdy zrobić nie dał. 
Dobrze im się razem żyło, choć i do sprzeczek i do kłótni dochodziło nie raz i nie dwa. A to dzieciaki coś przeskrobały i bronić ich trzeba było, a to on pozwolił sobie za dużo i popił za bardzo. 
Dzieci dorosły, w świat poszły. Pojawiły się wnuki. Oni nadal pracowali. I z przyzwyczajenia i z potrzeby i ze strachu przed emeryturą. 
Jednak , jak to już w życiu bywa, dotknęła ich tragedia. Zmarł najmłodszy syn. Potrącił go samochód. 
Rozpacz matki była wielka. 
- Synu, to nie ja ciebie powinnam chować, tak nie może być! Ty powinieneś żyć ! - byłam tylko nastolatką, ale obraz zrozpaczonej Babci do dziś mam w pamięci. Bardzo długo dochodziła do siebie, bardzo długo nie mogła pogodzić się ze stratą swego najmłodszego dziecka. Dopiero po kilku latach nauczyła się wspominać go bez płaczu i mówić o nim spokojnie. 
W rodzinie ciągle coś się działo. A to kłótnie małżeńskie, strata pracy, zmiana pracy, nowy wnuk - życie toczyło się swoim własnym torem  i ciągle do przodu. 
Byli coraz starsi. Doczekali się czternastu wnuków. Przeszli na emeryturę. Ich życie zaczęło płynąć spokojną nitką, każdy dzień zaczynał się i kończył tak samo. Było im dobrze. On przy ulach spędzał pół dnia, Ona przy nim, aby mu pomocą służyć. 
Wieś niewiele się zmieniła. Może tylko kilka nowych domów powstało. A że ludzie ciągle ci sami dokoła,  młodzi do miast pouciekali, to i życie płynęło im w spokoju. Nie gonili tak, jak ci , co w mieście mieszkają. Mieli wszystko, co im na stare lata potrzebne było. Dach nad głową i siebie.
Ale znów zły los przypomniał sobie o tej rodzinie, znów zaatakował. Zabrał drugiego syna. Cztery lata temu. Babcia już nie potrafiła pogodzić się z kolejną stratą, było to dla niej zbyt wiele.Popadła w depresję. Lekarze pomagali, jak mogli, ale nikt nie umiał odpowiedzieć jej na pytanie - Dlaczego los tak ciężko mnie doświadcza , dlaczego każe mnie tak bardzo? Czym sobie na to zasłużyłam? 
 Miała przy sobie Dziadka, wzmacniał ją, pomagał, uspokajał, choć przecież jego serce tez krwawiło.
I znów nauczyli się jakoś żyć. Tragedia zmienia człowieka nieodwracalnie, ale dali radę, choć może nie do końca się z tym pogodzili. 
Ich dzień nabrał nowego rytmu. Dziadek całe życie był okazem zdrowia. Niedawno dopiero biodro zaczęło mu dokuczać, miał problemy z chodzeniem. Babcia nadrabiała za nich oboje. I po węgiel i do sklepu. Dziadek w kuchni przy stole na krześle siedział, palił papierosa i przez okno spoglądał lub w telewizor się gapił. Babcia na łóżku z tyłu mu towarzyszyła. 
Ponieważ zdarzało jej się, że miała problemy z pamięcią, przypominał jej, kiedy jakie lekarstwa ma wziąć. 
I żyli sobie spokojnie. Dwie starsze osoby od sześćdziesięciu lat nierozerwalnie już związani ze sobą.
Sześćdziesiąt lat wspólnego życia. 
I znów zły los przypomniał sobie i popsuł sielski klimat.
Dziadek się tylko przewrócił.
Jutro miną dwa miesiące, jak leży w śpiączce w szpitalu. Lekarze nie dają nadziei, że będzie dobrze, że wyzdrowieje. Tylko jak wytłumaczyć tej tak bardzo dotkniętej przez los kobiecie  to, że choć jego serce bije mocno, on już do niej nie wróci? Jak osoba, która tyle lat spędziła z drugim człowiekiem może pogodzić się z pustym krzesłem przy stole? W jaki sposób wskazać jej sens życia? Gdzie go odnaleźć? 
Jak pogodzić się z jej łzami i wzrokiem, który w tobie szuka pomocy? 
Dziś w szpitalu doświadczyłam , co oznacza miłość aż po grób....

1 komentarz:

A może coś napiszesz? :)